Выбрать главу

Wtedy wyrzucił ją przez okno. Jej trup wciąż jeszcze leżał na chodniku, kiedy nadszedł Yossarian i grzecznie utorował sobie drogę przez krąg uroczystych sąsiadów z bladymi latarkami, którzy rozstępowali się przed nim obrzucając go pełnymi nienawiści spojrzeniami i wskazując z goryczą okna na drugim piętrze w swoich poufnych, ponurych, oskarżycielskich rozmowach. Yossarianowi serce podskoczyło ze strachu i przerażenia na żałosny, złowieszczy i krwawy widok zmiażdżonego ciała. Dał nura do hallu i wbiegł po schodach do mieszkania, gdzie ujrzał Aarfy'ego, który przechadzał się nerwowo z nadętym, nieco niepewnym uśmiechem. Aarfy był jakby nieswój, kiedy obracając w palcach fajkę zapewniał Yossariana, że wszystko będzie w porządku. Nie ma się czym przejmować.

– Zgwałciłem ją tylko raz – wyjaśnił. Yossarian był wstrząśnięty.

– Przecież ty ją zabiłeś, Aarfy! Zabiłeś ją!

– Musiałem to zrobić, po tym jak ją zgwałciłem – odpowiedział Aarfy z wyższością. – Nie mogłem przecież pozwolić, żeby nas obgadywała, prawda?

– Ale dlaczego jej w ogóle dotykałeś, ty głupi bydlaku? – zawołał Yossarian. – Dlaczego, jak potrzebowałeś dziewczyny, nie wziąłeś sobie jakiejś z ulicy? Miasto roi się od prostytutek.

– O, co to, to nie… – pochwalił się Aarfy. – Nigdy w życiu nie płaciłem za te rzeczy.

– Aarfy, czyś ty oszalał? – Yossarian prawie nie mógł wydobyć słowa. – Zabiłeś dziewczynę. Wsadzą cię do więzienia!

– E, nie – odpowiedział Aarfy z wymuszonym uśmiechem. – Nie wsadzą starego, poczciwego Aarfy'ego do więzienia. Nie za zabicie tej dziewczyny.

– Wyrzuciłeś ją przez okno. Leży na ulicy.

– Nie ma prawa tam leżeć – odpowiedział Aarfy. – Jest już po godzinie policyjnej.

– Idioto! Czy ty nie rozumiesz, co zrobiłeś? – Yossarian miał chęć chwycić Aarfy'ego za tłuste, miękkie jak gąsienice ramiona i potrząsać nim tak długo, aż coś zrozumie. – Zamordowałeś człowieka. Wsadzą cię do więzienia. Mogą cię nawet powiesić!

– E, wątpię, żeby to zrobili – odpowiedział Aarfy z dobrodusznym chichotem, mimo narastających oznak zdenerwowania. W roztargnieniu rozsypywał okruchy tytoniu, obracając w krótkich paluchach główkę fajki. – Nie, mój drogi. Nie zrobią tego staremu, poczciwemu Aarfy'emu. – Znowu zachichotał. – To była tylko służąca. Wątpię, żeby zrobili zbyt wiele szumu o jedną biedną włoską służącą, kiedy codziennie giną tysiące ludzi. Nie myślisz?

– Posłuchaj! – zawołał Yossarian prawie z radością. Nastawił uszu i patrzył, jak Aarfy'emu krew odpływa z twarzy, gdy usłyszał w oddali zawodzenie syreny. Była to syrena policyjna, która przerosła prawie natychmiast w wyjącą, przeraźliwą, napastliwą kakofonię przytłaczającego dźwięku, jaki wdzierał się do ich pokoju ze wszystkich stron naraz. – Aarfy, jadą po ciebie – powiedział przekrzykując hałas i poczuł nagły przypływ litości. – Przyjadą cię aresztować, rozumiesz? Nie możesz bezkarnie odebrać życia drugiemu człowiekowi, nawet jeżeli to jest tylko biedna służąca. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?

– E, nie – upierał się Aarfy z niepewnym uśmiechem. – Oni jadą nie po mnie. Nie po starego, poczciwego Aarfy'ego.

Nagle pobladł. Osunął się na krzesło drżąc w otępieniu, a bezwładne, sflaczałe ręce trzęsły mu się na kolanach. Samochody zarzucając zatrzymały się przed domem. Reflektory natychmiast zaświeciły prosto w okna. Trzasnęły drzwiczki aut, rozległy się policyjne gwizdki i szorstkie, podniesione głosy. Aarfy zzieleniał. Potrząsał machinalnie głową z dziwnym, zastygłym uśmiechem, powtarzając monotonnie słabym, bezbarwnym głosem, że oni przyjechali nie po niego, nie po starego, poczciwego Aarfy'ego, nie, mój drogi, usiłując przekonać siebie samego, że to prawda, nawet wtedy, gdy ciężkie kroki zatupotały po schodach i na ich podeście, nawet gdy pięści czterokrotnie załomotały w drzwi z ogłuszającą, nieubłaganą siłą. Potem drzwi stanęły otworem i dwaj wielcy, twardzi, zwaliści żandarmi ze stalowymi oczami i kamiennymi, nie znającymi uśmiechu szczękami weszli, szybko przemierzyli pokój i aresztowali Yossariana.

Aresztowali Yossariana za przebywanie w Rzymie bez przepustki.

Przeprosili Aarfy'ego za najście i wzięli Yossariana między siebie, chwytając go pod pachy palcami twardymi jak stalowe kajdanki. Przez całą drogę na dół nie odezwali się do niego ani słowem. Dwaj inni wielcy żandarmi z pałkami i w białych hełmach czekali na dole przy zamkniętym samochodzie. Yossariana posadzono na tylnym siedzeniu i auto ruszyło z rykiem, torując sobie drogę przez deszcz i brudną mgłę do posterunku. Tam żandarmi zamknęli go na noc w celi z czterema kamiennymi ścianami. O świcie dali mu wiadro zastępujące latrynę i zawieźli go na lotnisko, gdzie dwaj następni ogromni żandarmi z pałkami i w białych hełmach czekali przy samolocie transportowym, który już rozgrzewał swoje silniki, kiedy podjechali, a na walcowatych, zielonych pokrywach silników drżały kropelki skroplonej pary. Żandarmi nie odzywali się także do siebie nawzajem. Nawet nie skinęli sobie głowami. Samolot leciał na Pianosę. Następni dwaj milczący żandarmi czekali na lotnisku. Było ich teraz ośmiu i wszyscy z regulaminową precyzją i dyscypliną bez słowa zapełnili dwa samochody i pojechali z pomrukiem opon, mijając cztery obozy eskadr, do budynku sztabu grupy, gdzie jeszcze dwóch żandarmów czekało na parkingu. Okrążony całą dziesiątką wysokich, silnych, zdecydowanych, milczących ludzi Yossarian ruszył do wejścia. Ich kroki chrzęściły głośno zgodnym rytmem na wysypanej żużlem ścieżce. Miał uczucie, że idą coraz szybciej. Ogarnęło go przerażenie. Każdy z dziesięciu żandarmów był tak potężny, że mógł go zabić jednym uderzeniem pięści. Wystarczyło, aby ścisnęli wokół niego swoje masywne, twarde, zwaliste ramiona, a wyzionąłby ducha. Nie miałby najmniejszej szansy ratunku. Nie widział nawet, którzy z nich trzymają go pod pachy, kiedy szedł szybko między ich zwartym dwuszeregiem. Przyspieszyli kroku i miał uczucie, że leci nie dotykając stopami ziemi, gdy tak kłusowali zdecydowanym rytmem po szerokich marmurowych schodach na górę, gdzie czekało jeszcze dwóch zagadkowych żandarmów o kamiennych twarzach, aby poprowadzić ich jeszcze szybciej wzdłuż długiej galerii otaczającej ogromny hali. Ich marszowy krok głucho dudnił na kamiennej podłodze, rozbrzmiewając w pustym wnętrzu budynku jak przeraźliwy, coraz to szybszy werbel, gdy z coraz to większą szybkością i precyzją zmierzali do pokoju pułkownika Cathcarta. Gwałtowny wicher paniki gwizdał Yossarianowi w uszach, gdy go wreszcie popchnięto ku zgubie do środka, gdzie pułkownik Korn, rozparty wygodnie tyłkiem na biurku pułkownika Cathcarta, powitał go miłym uśmiechem i powiedział: – Odsyłamy was do kraju.