Выбрать главу

– Panowie – zaczął przemówienie do oficerów, starannie odmierzając pauzy. – Jesteście oficerami Armii Stanów Zjednoczonych. Oficerowie żadnej armii na świecie nie mogą tego o sobie powiedzieć. Zastanówcie się nad tym.

Odczekał chwilę, aby dać im czas na zastanowienie.

– Ci ludzie są waszymi gośćmi! – krzyknął nagle. – Przebyli przeszło trzy tysiące mil, aby dostarczyć wam rozrywki. Jak się będą czuli, jeżeli nikt nie przyjdzie ich oglądać? Jak to wpłynie na ich morale? Słuchajcie, panowie, ja nie mam w tym żadnego interesu, ale ta dziewczyna, która chce dziś dla was zagrać na akordeonie, jest w tym wieku, że mogłaby być matką. Jak byście się czuli, gdyby tak wasza matka przebyła przeszło trzy tysiące mil, żeby zagrać na akordeonie żołnierzom, a oni nie chcieliby jej słuchać? Co będzie czuło to dziecko, którego matką mogłaby już być ta akordeonistka, kiedy dorośnie i dowie się o tym? Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna. Panowie, nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Wszystko to jest oczywiście dobrowolne. Jestem ostatnim pułkownikiem na świecie, który by kazał wam iść i bawić się pod przymusem, ale życzę sobie, aby każdy, kto nie jest taki chory, że musi leżeć w szpitalu, poszedł natychmiast na ten występ i bawił się. Proszę to uważać za rozkaz!

Yossarian natychmiast poczuł się tak źle, że mógłby wrócić do szpitala, a jeszcze gorzej poczuł się po trzech następnych lotach, kiedy doktor Daneeka kręcąc melancholijnie głową nadal odmawiał zwolnienia go z lotów.

– Tobie się zdaje, że masz kłopoty? – zganił go ze smutkiem.

– To co ja mam powiedzieć? Przez osiem lat żywiłem się fistaszkami, żeby ukończyć studia medyczne. Potem, już w swoim gabinecie, odżywiałem się karmą dla drobiu, dopóki nie rozwinąłem praktyki na tyle, że zacząłem wychodzić na swoje. Wreszcie, kiedy interes zaczął dawać dochód, zgarnęli mnie do wojska. Nie rozumiem, na co ty narzekasz.

Doktor Daneeka był przyjacielem Yossariana, więc nie chciał nawet kiwnąć palcem, żeby mu pomóc. Yossarian słuchał z uwagą opowieści doktora Daneeki o pułkowniku Cathcarcie ze sztabu grupy, który chciał zostać generałem, o generale Dreedle ze sztabu skrzydła i jego pielęgniarce oraz o wszystkich innych generałach Dwudziestej Siódmej Armii Lotniczej, którzy żądali tylko czterdziestu lotów bojowych do zaliczenia służby.

– Uśmiechnij się i ciesz się z tego, co masz – radził ponuro Yossarianowi. – Bierz przykład z Havermeyera.

Yossarian zadrżał na samą myśl o czymś takim. Havermeyer był bombardierem prowadzącego bombowca i nigdy nie usiłował robić uników, kiedy nalatywał na cel, narażając w ten sposób wszystkie załogi lecące za nim.

– Havermeyer, dlaczego, do cholery, nigdy nie robisz uników?

– z wściekłością rzucali się na niego po wylądowaniu.

– Zostawcie kapitana Havermeyera w spokoju – rozkazywał pułkownik Cathcart. – To jest najlepszy bombardier w całej cholernej jednostce.

Havermeyer szczerzył zęby, kiwał głową i usiłował wyjaśnić, jak za pomocą kordelasa produkuje pociski dum-dum, którymi potem strzela co noc do myszy polnych. Havermeyer rzeczywiście był najlepszym bombardierem w jednostce, ale leciał prosto i równo przez cały czas, od punktu początkowego do celu, a nawet jeszcze daleko poza cel, dopóki nie zobaczył, że spadające bomby uderzają w ziemię i wybuchają w nagłym pomarańczowym rozbłysku, nad którym wiruje całun dymu, i tryskają w górę wielkimi czarnoszarymi falami drobne szczątki. Havermeyer prowadził prosto i równo jak kaczki po wodzie sześć samolotów ze zdrętwiałymi ze strachu śmiertelnikami, podczas gdy sam z żywym zainteresowaniem obserwował ze swojej pleksiglasowej kabiny spadające bomby, dając niemieckim artylerzystom tam w dole czas na nastawienie celowników, wycelowanie i naciśnięcie cyngli, dźwigni spustowych, guzików czy innych świństw, które oni tam do cholery naciskają, kiedy chcą zabić bliżej sobie nie znanych osobników.

Havermeyer był prowadzącym bombardierem, który nigdy nie chybiał. Yossarian był prowadzącym bombardierem, którego zdegradowano, ponieważ już dawno przestało go interesować, czy trafi, czy nie. Postanowił żyć wiecznie; był to jedyny cel, dla osiągnięcia którego gotów był narażać życie, i w każdej chwili interesowało go wyłącznie to, żeby wrócić cało i zdrowo.

Ludzie lubili latać za Yossarianem, który spadał błyskawicznie na cel z każdego kierunku i z każdej wysokości, wznosząc się, nurkując i skręcając tak gwałtownie, że piloci pozostałych pięciu samolotów z największym trudem utrzymywali się w szyku; wyrównywał tylko na dwie, trzy sekundy niezbędne do zrzucenia bomb i znowu podrywał się w górę z rozdzierającym uszy rykiem silników, wykonując tak raptowne manewry wśród ognia zaporowego dział przeciwlotniczych, że wkrótce szóstka samolotów rozsypywała się po całym niebie jak modlitwy, stając się łakomym kąskiem dla niemieckich myśliwców, czym Yossarian wcale się nie przejmował, gdyż niemieckich myśliwców już nie było, a on nie życzył sobie, żeby mu jakieś samoloty wybuchały przed nosem. Dopiero kiedy cały ten Sturm und Drang mieli daleko za sobą, znużony zsuwał hełm ze spoconej głowy i przestawał wyszczekiwać komendy do siedzącego przy sterach McWatta, który w takiej chwili nie miał większych zmartwień jak to, gdzie spadły bomby.

– Komora bombowa pusta! – meldował sierżant Knight z tyłu.

– Czy trafiliśmy w most? – pytał McWatt.

– Nie widziałem. Rzucało mną tak, że nic nie mogłem zobaczyć. Teraz wszystko zasłania dym i też nic nie widzę.

– Hej, Aarfy, czy bomby spadły na cel?

– Na jaki cel? – odzywał się kapitan Aardvaark, pulchny, palący fajkę nawigator, znad chaosu map w kabinie dziobowej obok Yossariana. – Czy jesteśmy już nad celem?

– Yossarian, czy bomby trafiły w cel?

– Jakie bomby? – odpowiadał Yossarian, który myślał wyłącznie o ogniu artylerii przeciwlotniczej.

– A zresztą, było nie było – mruczał McWatt.

Yossariana guzik obchodziło, czy trafił, pod warunkiem, że zrobił to Havermeyer lub ktoś inny z prowadzących bombardierów, bo wtedy nie musieli wracać. Od czasu do czasu Havermeyer doprowadzał kogoś do wściekłości i obrywał w ucho.

– Mówiłem wam już, żebyście dali spokój kapitanowi Havermeyerowi – ostrzegał gniewnie pułkownik Cathcart. – Mówiłem wam już, że to nasz najlepszy bombardier.

Havermeyer szczerzył zęby w odpowiedzi na interwencję pułkownika i wpychał do ust kolejną sezamkę.

Havermeyer nabrał wielkiej wprawy w strzelaniu do myszy z rewolweru ukradzionego nieboszczykowi z namiotu Yossariana. Używał na przynętę cukierka i z wycelowanym rewolwerem siedział w ciemnościach czekając, aż ofiara uszczknie pierwszy kęs, w drugiej ręce trzymając sznurek przeciągnięty od ramy moskitiery do nagiej żarówki pod sufitem. Sznurek był napięty niczym struna od banjo i najlżejsze dotknięcie zapalało żarówkę, która oślepiała drżącą mysz potokiem światła. Hayermeyer chichotał radośnie, gdy zwierzątko zastygało w przerażeniu i łypało oczkami, gorączkowo wypatrując napastnika. Havermeyer czekał, aż mysz go zobaczy, a wtedy wybuchał głośnym śmiechem i naciskał jednocześnie spust, rozbryzgując z głośnym plaśnięciem cuchnące włochate ciałko po całym namiocie i odsyłając jej (czy też jego) nieśmiałą duszyczkę na łono mysiego Abrahama.

Strzeliwszy tak kiedyś w środku nocy do myszy obudził Joego Głodomora, który wyskoczył boso na dwór wrzeszcząc skrzekliwym głosem na całe gardło i popędził do namiotu Havermeyera waląc raz po raz ze swojej czterdziestki piątki. Sforsował już duży wykop oddzielający namioty, ale nagle znikł w jednym z rowów łącznikowych, które pojawiły się przy każdym namiocie jak za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej następnego ranka po tym, jak Milo Minderbinder zbombardował ich eskadrę. Stało się to tuż przed świtem podczas Wielkiego Oblężenia Bolonii, kiedy milczący nieboszczycy zaludniali nocne godziny jak żywe upiory, a Joe Głodomór odchodził od zmysłów ze zdenerwowania, ponieważ znowu odbył przepisaną liczbę lotów i był zwolniony od udziału w akcjach bojowych. Joe Głodomór bełkotał bez związku, kiedy wyciągnięto go z błota na dnie rowu łącznikowego, krzyczał coś o żmijach, szczurach i pająkach. Wszyscy skierowali tam na wszelki wypadek światła swoich latarek. Nie dostrzegli nic oprócz kilku cali wody deszczowej.