Było ich czterech i bawili się w najlepsze baraszkując przy rozstawianiu łóżek. Yossarian spojrzał tylko na nich i wiedział, że będą nie do zniesienia. Byli rozdokazywani, pełni zapału, tryskali energią i znali się wszyscy ze Stanów. Byli po prostu nie do pomyślenia. Byli hałaśliwi, zarozumiali, lekkomyślni i mieli po dwadzieścia jeden lat. Pokończyli studia i zaręczyli się z ładnymi, czystymi dziewczętami, których zdjęcia stały już nad zrobionym przez Orra cementowym kominkiem. Pływali motorówkami i grywali w tenisa. Jeździli konno. Jeden przespał się kiedyś ze starszą kobietą. Znali tych samych ludzi w różnych częściach Stanów i każdy chodził do szkoły z kuzynami któregoś z pozostałych. Słuchali sprawozdań z mistrzostw baseballowych i naprawdę obchodziło ich, kto wygra. Byli tępi; samopoczucie mieli znakomite. Cieszyli się, że zdążyli jeszcze na wojnę i że będą mogli poznać smak walki. Byli w trakcie rozpakowywania się, kiedy Yossarian ich wyrzucił.
Wykluczone, wyjaśnił twardym głosem Yossarian sierżantowi Towserowi, kiedy ten z wyrazem przygnębienia na swojej ziemistej, końskiej twarzy oznajmił Yossarianowi, że będzie ich musiał przyjąć. Sierżant Towser nie mógł zażądać nowego sześcioosobowego namiotu, skoro Yossarian sam zajmował cały namiot.
– Nie mieszkam sam – przypomniał Yossarian ponuro. – Mam u siebie nieboszczyka nazwiskiem Mudd.
– Bardzo proszę, panie kapitanie – powiedział błagalnie sierżant Towser z ciężkim westchnieniem, zerkając na czterech nowych oficerów, którzy zbici z tropu stali przy wejściu, przysłuchując się w niemym zdziwieniu. – Mudd zginął podczas ataku na Oryieto. Sam pan wie, bo leciał obok pana.
– To dlaczego nie zabierzecie jego rzeczy?
– Dlatego, że on do nas nie przybył. Kapitanie, proszę, niech pan już nie wyciąga tej sprawy. Może się pan przeprowadzić do porucznika Nately, jeżeli pan woli. Mogę panu nawet przysłać żołnierzy do przeniesienia rzeczy.
Ale opuścić namiot Orra to znaczyłoby zdradzić Orra, narażając go na lekceważenie i pogardę kliki tych czterech prostaków, którzy tylko czekali, aby się tam wprowadzić. Poza tym byłoby niesprawiedliwe, gdyby te hałaśliwe, niedowarzone młokosy przyszły na gotowe i dostały najbardziej pożądany namiot na całej wyspie. Jednak sierżant Towser wyjaśnił, że takie są przepisy, i Yossarianowi nie pozostało nic innego, jak zrobić dla nich miejsce, przepraszając ich przy tym żałosnymi spojrzeniami, i ze skruchą udzielać im różnych pożytecznych wskazówek, podczas gdy oni wprowadzali się do jego samotni, czując się natychmiast jak u siebie w domu.
Stanowili najbardziej przygnębiającą grupę ludzi, z jaką Yossarian kiedykolwiek miał do czynienia. Nic nie mąciło ich doskonałego nastroju. Wszystko ich śmieszyło. Nazywali go żartobliwie “Yo-Yo", wracali podchmieleni w środku nocy i nieudolnie usiłowali zachowywać się cicho, ale co chwila na coś wpadali i wybuchali chichotem, a kiedy Yossarian klnąc siadał w łóżku, ogłuszali go radosnymi rykami, które miały wyrażać uczucia przyjaźni. Za każdym razem miał ochotę rozerwać ich na strzępy. Przypominali mu siostrzeńców Kaczora Donalda. Cała czwórka bała się Yossariana i prześladowała go nieustannie dokuczliwą hojnością, z irytującym uporem obsypując go drobnymi uprzejmościami. Byli lekkomyślni, smarkaczowaci, sympatyczni, naiwni, pyszałkowaci, pełni rewerencji i niesforni. Byli tępi; na nic się nie skarżyli. Podziwiali pułkownika Cathcarta i uważali, że pułkownik Korn jest dowcipny. Bali się Yossariana, ale ani trochę nie bali się siedemdziesięciu akcji bojowych wyznaczonych przez pułkownika Cathcarta. Byli czwórką sympatycznych dzieciaków, które znakomicie się bawiły doprowadzając Yossariana do szaleństwa. Nie mogli zrozumieć, że jest staroświeckim, dwudziestoośmioletnim dziwakiem, że należy do innego pokolenia, innej epoki, innego świata, że rozrywki go nudzą i szkoda mu na nie wysiłku, i że oni go też nudzą. Nie potrafił ich uciszyć, byli gorsi niż kobiety. Byli za głupi, żeby zastanawiać się nad sobą i wpadać w przygnębienie.
Zaczęli ich bezczelnie odwiedzać koleżkowie z innych eskadr, używając namiotu Yossariana jako meliny. Często nie było tam dla niego w ogóle miejsca. Co gorsze, nie mógł sprowadzać siostry Duckett. A teraz, kiedy nastały jesienne szarugi, nie mógł pójść z nią gdzie indziej! Tego nieszczęścia nie przewidział i miał ochotę porozłupywać swoim współmieszkańcom czaszki albo brać ich po kolei za kark i za tyłek i powyrzucać raz na zawsze w wilgotne, oślizgłe, wieloletnie zielsko rosnące między jego zardzewiałym urynałem z blaszanej miski z przebitymi gwoździem dziurkami w dnie a latryną eskadry z rosochatych sosen, która stalą opodal niczym domek kąpielowy.
Zamiast jednak rozłupywać im czaszki poczłapał w kaloszach i czarnej pelerynie przez deszcz i mrok poprosić Wodza White Halfoata, żeby przeprowadził się do niego i wypłoszył tych cholernych paniczyków i czyścioszków swoimi pogróżkami i świńskimi manierami. Jednak Wódz White Halfoat miał dreszcze i myślał już o przeprowadzce do szpitala, żeby tam umrzeć na zapalenie płuc. Instynkt podpowiadał mu, że wybiła jego godzina. Miał bóle w piersiach i chroniczny kaszel. Whisky już go nie rozgrzewała. A najgroźniejsze było to, że kapitan Flume wrócił do ich przyczepy. To już był niewątpliwie zły omen!
– On musiał wrócić – dowodził Yossarian, na próżno usiłując pocieszyć ponurego, barczystego Indianina, którego masywne brązowoczerwone oblicze gwałtownie osunęło się przybierając wypłowiały, wapiennoszary odcień. – Umarłby z zimna, gdyby chciał mieszkać w lesie przy takiej pogodzie.
– Nie, to by nie przygnało tego tchórza z powrotem – obstawał przy swoim Wódz White Halfoat. Postukał się w czoło z tajemniczym wyrazem twarzy. – Nie, mój panie. On coś wie. On wie, że zbliża się chwila, kiedy umrę na zapalenie płuc, ot co. I dlatego wiem, że wybiła moja godzina.
– A co mówi doktor Daneeka?
– Nie wolno mi nic mówić – wyjaśnił żałobnym głosem doktor Daneeka ze swego ciemnego kąta, a jego gładka, spiczasta, drobna twarzyczka miała żółwiowozielonkawy odcień w migotliwym blasku świecy. Wszystko przesiąknięte było zapachem pleśni. Żarówka przepaliła się przed kilkoma dniami, ale żaden z dwóch sanitariuszy nie mógł się zmobilizować i wkręcić nowej. – Nie wolno mi już zajmować się medycyną – dodał doktor Daneeka.
– On nie żyje – rozjaśnił się Wódz White Halfoat, zanosząc się ochrypłym śmiechem przez flegmę. – To naprawdę zabawne.
– Przestali mi nawet płacić pensję.
– To naprawdę zabawne – powtórzył Wódz White Halfoat. – Zawsze obrażał moją wątrobę, a teraz, patrzcie, co się z nim stało. Nie żyje. Zabiła go własna chciwość.
– Nie to mnie zabiło – zauważył doktor Daneeka głosem spokojnym i stanowczym. – Chciwość nie ma tu nic do rzeczy. Wszystkiemu winien ten cholerny doktor Stubbs, przez którego pułkownik Cathcart i pułkownik Kom uprzedzili się do lekarzy. Upierając się przy swoich zasadach doktor Stubbs kompromituje zawód lekarza. Jak nie będzie ostrożniejszy, to stowarzyszenie lekarzy zakaże mu praktyki w szpitalach.
Yossarian obserwował, jak Wódz White Halfoat ostrożnie przelewa whisky do trzech butelek po szampanie i chowa je do torby z przyborami do golenia.
. – Czy nie mógłbyś po drodze do szpitala zajrzeć do mojego namiotu i strzelić któregoś z nich w pysk? – zastanawiał się na głos Yossarian. – Jest ich czterech i w końcu wygryzą mnie z mojego namiotu.
– Wiesz, podobna rzecz przydarzyła się kiedyś całemu mojemu plemieniu – zauważył rozbawiony Wódz White Halfoat ze zrozumieniem i aż przysiadł na łóżku ze śmiechu. – Dlaczego nie poprosisz kapitana Blacka, żeby wyrzuci! tych chłopaków? On to lubi.
Yossarian skrzywił się kwaśno na sam dźwięk nazwiska kapitana Blacka, który wyżywał się na nowych lotnikach za każdym razem, kiedy wchodzili do jego namiotu po mapy lub jakieś informacje. Przypomniawszy sobie kapitana Blacka Yossarian natychmiast zmienił swój stosunek do współmieszkańców namiotu na dobrotliwy i opiekuńczy. To nie ich wina, że są młodzi i pełni radości, powtarzał sobie niosąc przez ciemność podrygujący snop światła swojej latarki. On też chciałby być młody i pełen radości. To nie ich wina, że są odważni, pewni siebie i beztroscy. Trzeba tylko cierpliwie poczekać, aż jeden i drugi zostanie zabity, a pozostali ranni, i zaraz zmienią się na lepsze. Przyrzekł sobie, że będzie dla nich bardziej wyrozumiały i tolerancyjny, ale kiedy wszedł ze swoim przyjaznym nastawieniem do namiotu, jęknął ze zdumienia i przerażenia widząc wielki pomarańczowy ogień ryczący na kominku. Piękne brzozowe polana Orra szły z dymem! Jego nowi lokatorzy zrobili z nich ognisko! Patrzył na te cztery nieczułe, rozpalone gęby i miał ochotę obrzucić ich najgorszymi słowami. Najchętniej stuknąłby ich wszystkich razem głowami, kiedy witali go głośnymi okrzykami radości, zapraszając łaskawie, żeby usiadł i częstował się ich kasztanami i pieczonymi kartoflami. I co z takimi robić?