— Jak dostał pan tę pracę?
— Och… Zestrzelono mnie nad Jowiszem. Niewiele ze mnie zostało. Znaleźli mnie, dali mi nowe ciało, a ponieważ nikt z mojej załogi nie ocalał i uważano mnie za zmarłego, nie miałem po co wracać do domu. Zresztą w Korpusie Informacyjnym nie żyje się ani łatwo, ani przyjemnie. Dlatego podjąłem pracę tutaj. Dobre towarzystwo, przyjemne życie i urlopy w różnych epokach. — Kosmonauta uśmiechnął się szeroko. — Zaczekajcie, dopóki nie znajdziecie się w ostatnim okresie trzeciego matriarchatu! Nie wiecie, co to prawdziwa zabawa.
Everard nic nie odpowiedział. Był zbyt zachwycony widokiem ogromnej Ziemi obracającej się na tle gwiazd.
Zaprzyjaźnił się z innymi kadetami. Byli bardzo do siebie podobni — nic dziwnego, skoro do Patrolu wybierano takich samych ludzi: odważnych i inteligentnych. Doszło do kilku romansów. Nie takich jak w „Portrecie Jenny”[1], ponieważ małżeństwa były dozwolone i zakochani mogli wybrać jakiś rok, w którym chcieliby się osiedlić. Everardowi podobały się dziewczęta, ale dla żadnej nie stracił głowy.
O dziwo, najbardziej się zbliżył z milczącym i smutnym Whitcombem. Miał on w sobie coś budzącego sympatię; był taki kulturalny i koleżeński, a mimo to nieco zagubiony.
Pierwszego dnia wybrali się na konną wycieczkę. Everard zabrał ze sobą karabin w nadziei, że upoluje wielkiego dzika, którego wcześniej zauważył. Obaj mieli na sobie jasnoszare mundury Akademii, chłodne i jedwabiste w gorących promieniach słońca.
— Zastanawiam się, dlaczego pozwalają nam polować — zauważył Amerykanin. — Załóżmy, że zastrzelę jakiegoś tygrysa szablozębego, który pierwotnie miał spałaszować jednego z tych malutkich praludziach owadożerców. Czy to nie zmieni całej przyszłości?
— Nie — odrzekł Whitcomb, który poczynił większe postępy w poznawaniu teorii podróży w czasie. — Widzisz, to jest tak, jak gdyby nasze kontinuum było siecią uplecioną z mocnych gumowych wstęg. Niełatwo jest ją trwale odkształcić, gdyż zawsze dąży do odzyskania pierwotnego kształtu. Jednostka sienie liczy, ważny jest za to wzorzec genetyczny całego gatunku, który rozwinie się kiedyś w rodzaj ludzki. Gdybym zabił jakąś owcę w średniowieczu, nie zgładziłbym w ten sposób wszystkich jej potomków, być może wszystkich owiec żyjących do 1940 roku. One nadal by istniały, nie zmienione, z takimi samymi genami pomimo innego pochodzenia, gdyż po tak długim czasie wszystkie owce czy ludzie są potomkami wszystkich żyjących wcześniej, owiec czy ludzi. Zasada kompensacji: gdzieś w tym szeregu jakaś inna jednostka dostarczyłaby genów, które, jak ci się zdawało, wyeliminowałeś. W taki sam sposób… och, przypuśćmy, że cofnąłbym siew czasie i przeszkodził Boothowi w zabiciu Lincolna. Jeśli nie przedsięwziąłbym środków ostrożności, wtedy prawdopodobnie ktoś inny dokonałby zamachu, a i tak obwiniono by o to Bootha. Ta elastyczność kontinuum sprawia, że podróże w czasie w ogóle są dozwolone. Jeśli chcesz coś zmienić, zwykle musisz zastosować odpowiednią metodę i w dodatku mocno się napracować. — Whitcomb wykrzywił usta i dodał: — Zwyczajna indoktrynacja! Powtarzają nam raz po raz, że jeśli się wtrącimy, to spotka nas kara. Nie wolno mi cofnąć się w czasie i zastrzelić w kołysce tego drania Hitlera. Mam pozwolić, żeby dorósł, wywołał wojnę i zabił moją dziewczynę.
Everard jechał przez jakiś czas w milczeniu. Ciszę zakłócało tylko skrzypienie skórzanego siodła i szelest wysokiej trawy.
— Och — powiedział w końcu. — Bardzo mi przykro. Czy chcesz o tym porozmawiać?
— Tak, chcę, ale nie mam wiele do powiedzenia. Nazywała się Mary Nelson i służyła w WAF. Chcieliśmy się pobrać po wojnie. Przyjechała do Londynu w czterdziestym czwartym. Siedemnastego listopada, nigdy nie zapomnę tej daty, zabiły ją pociski V. Poszła do sąsiadów. Tamten dom został starty z powierzchni ziemi, a jej został cały.
Whitcomb był blady jak ściana. Patrzył przed siebie niewidzącymi oczami.
— Będzie mi trudno nie… nie cofnąć się w czasie o zaledwie kilka lat i nie zobaczyć jej po raz ostatni. Tylko jeszcze raz ją zobaczyć. Nie! Nie odważę się.
Everard położył niezdarnie rękę na jego ramieniu. Jechali dalej w milczeniu.
* * *Ich klasa nadal się uczyła, każdy we własnym tempie, lecz zajęcia się uzupełniały, tak że wszyscy jednocześnie ukończyli naukę. Po krótkiej ceremonii odbyło się huczne przyjęcie, gdzie umawiano się na kolejne spotkania. Następnie każdy wrócił do tego roku, z którego przybył, a nawet do tej samej godziny.
Everard przyjął gratulacje Gordona, otrzymał od niego listę działających w tym samym co on okresie agentów Patrolu (kilku z nich pracowało nawet w wywiadzie wojskowym) i wrócił do swojego i mieszkania. W przyszłości miała się znaleźć dla niego posada w jakiejś instytucji zajmującej się podsłuchem, ale jego obecna praca na stanowisku „konsultanta d/s podatku dochodowego Engineering Studies Co.” polegała na czytaniu około tuzina gazet dziennie w poszukiwaniu wzmianek o podróżach w czasie — czego nauczono go w Akademii Patrolu — i czekaniu na wezwanie.
Gdy wezwanie nadeszło, wykonał swoje pierwsze zadanie.
3
Everard czuł się dziwnie, czytając nagłówki i mniej więcej wiedząc, co się dalej wydarzy. Uspokajało go to, lecz zarazem budziło w nim smutek, gdyż żył w tragicznej epoce. Mógł sympatyzować z Whitcombem, który pragnął cofnąć się w czasie i zmienić historię.
Oczywiście wiedział, że pojedynczy człowiek ma ograniczone możliwości działania. Nie mógł zmienić historii na lepsze, lecz co najwyżej usunąć jakiegoś potwora. Cofnąć się, zabić Hitlera, japońskich i sowieckich przywódców, a wtedy może jacyś mądrzejsi ludzie zajmą ich miejsca. Może energia atomowa nie znajdzie zastosowania i może nigdy nie rozwinie się wspaniały wenusjański renesans. Do diabła, nic nie wiadomo…
Wyjrzał przez okno. Latarnie płonęły na tle wieczornego nieba; ulice wypełniał potok samochodów i spieszący się bezimienny tłum. Nie mógł stąd dojrzeć wieżowców Manhattanu, choć wiedział, że buńczucznie sięgały chmur. Wszystko to było tylko jednym z wirów na rzece płynącej od spokojnych przedludzkich czasów do niewyobrażalnej danelliańskiej przyszłości. Ile miliardów i bilionów istot ludzkich żyło, śmiało się, płakało, łudziło nadzieją, pracowało i umierało w jej nurtach!
— No cóż… — westchnął, nabił fajkę i odwrócił się.
Długi spacer nie zmniejszył jego zniecierpliwienia. Jego umysł i ciało pragnęły działać. Było już jednak późno i… Podszedł do półki z książkami, na chybił trafił wyjął jakiś tom i zaczął czytać. Był to zbiór opowiadań z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.
Uderzyła go drobna wzmianka. Coś o tragedii w Addleton i niezwykłej zawartości starożytnego brytyjskiego kurhanu. Nic więcej. Hm. Podróż w czasie? Uśmiechnął się w duchu.
A jednak…
„Nie — pomyślał. — To szaleństwo”.
Nic się nie stanie, jeśli to sprawdzi. W książce wspomniano, że ów incydent miał miejsce w Anglii w roku 1894. Everard mógł zajrzeć do starych roczników londyńskiego „Timesa”. Nie miał nic innego do roboty… Dlatego właśnie przydzielono mu to nieciekawe zadanie, żeby jego znudzony umysł wszystko dokładnie zbadał.
Stanął na stopniach biblioteki publicznej dokładnie w chwili jej otwarcia.
Znalazł tam prasową relację pod datą 25 czerwca 1894 roku, do której nawiązywano przez kilka następnych dni. Addleton było wioską w hrabstwie Kent wyróżniającą się jedynie majątkiem z czasów Jakuba I, należącym do lorda Wyndhama, oraz kurhanem, którego wieku nikt nie znał. Lord Wyndham, zapalony archeolog — amator, prowadził tam wykopaliska wspólnie z niejakim Jamesem Rotherhithe’em, ekspertem z British Museum, jego dalekim krewnym. Odsłonił niedużą komorę grobową, a w środku znalazł kilka skorodowanych i rozpadających się wyrobów z żelaza oraz kości ludzkie i końskie. Znalazł tam również skrzynię w zaskakująco dobrym stanie, zawierającą sztaby z nieznanego metalu, przypuszczalnie ołowiu lub stopu srebra. Odkrywca znaleziska poczuł się wkrótce poważnie chory. Wystąpiły objawy charakterystyczne dla wyjątkowo ciężkiego zatrucia. Rotherhithe, który tylko zajrzał do wnętrza skrzyni, nie zachorował. Poszlaki wskazywały na to, że niepostrzeżenie dodał do posiłku lorda dawkę jakiejś tajemniczej azjatyckiej mikstury. Kiedy lord Wyndham zmarł dwudziestego piątego czerwca, Scotland Yard aresztował podejrzanego. Rodzina Rotherhithe’a wynajęła znanego prywatnego detektywa, który za pomocą wielce misternego rozumowania popartego testami na zwierzętach wykazał, że oskarżony jest niewinny i że śmierć nastąpiła w wyniku „śmiercionośnej emanacji” ze znalezionej w kurhanie skrzyni. Skrzynię wraz z całą zawartością wrzucono do kanału La Manche. Gratulacje dla wszystkich. Happy end i kurtyna.