Everard siedział spokojnie w długiej, cichej sali biblioteki. Gazetowa relacja nie wyjaśniała wielu spraw. Była jednak, musiał to przyznać, bardzo sugestywna.
Dlaczego jednak ludzie z wiktoriańskiego biura Patrolu nie przeprowadzili dochodzenia? A może mimo wszystko to zrobili? Prawdopodobnie tak. Oczywiście nie ogłosili rezultatów.
Po powrocie do domu wziął jedną z małych kapsuł komunikacyjnych, które otrzymał od Gordona, włożył do niej raport i zaprogramował ją, tak by dotarła do londyńskiego biura 25 czerwca 1894 roku. Kiedy nacisnął ostatni guzik, kapsuła zniknęła z cichym szumem z miejsca, gdzie stała.
Wróciła po kilku minutach. Everard otworzył ją i wyjął arkusz papieru formatu 12 na 15 cali pokryty starannym pismem maszynowym — tak, oczywiście, mniej więcej wtedy wynaleziono maszynę do pisania. Przebiegł pismo wzrokiem z szybkością, jaką nabył w Akademii.
„Szanowny Panie
W odpowiedzi na Pańskie pismo z 6 września 1954 roku proszę o potwierdzenie odbioru. Pragnę pochwalić Pańską pracowitość. U nas cała ta sprawa dopiero się zaczęła, a właśnie jesteśmy bardzo zajęci, by nie dopuścić do zabójstwa Jej Wysokości. Zajmujemy się też kwestią bałkańską, godnym pożałowania handlem opium z Chinami itd. Na pewno wkrótce załatwimy bieżące sprawy i powrócimy do wspomnianego problemu. Należy baczyć, by nie pojawić się w dwóch miejscach równocześnie, gdyż mogłoby to zostać zauważone. Dlatego bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby Pan i jakiś wykwalifikowany brytyjski agent przyszli nam z pomocą. Jeśli nie ma Pan nic przeciwko temu, będziemy Panów oczekiwać na Old Osborne Road 14B 26 czerwca 1894 roku o północy. Proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku.
Poniżej podano współrzędne czasoprzestrzenne, zupełnie nie harmonizujące z kwiecistym stylem listu.
Everard zatelefonował do Gordona, uzyskał zgodę na wyprawę w przeszłość i umówił się z nim, że odbierze chronocykl w magazynie „firmy”. Następnie natychmiast wysłał list do Charlie’ego Whitcomba, przebywającego w roku 1947, otrzymał w odpowiedzi tylko jedno słowo: „oczywiście” i poszedł po swój pojazd.
Pojazd przypominał motocykl pozbawiony kół. Miał dwa siodełka i silnik antygrawitacyjny. Manse ustawił chronoregulatory na epokę Whitcomba, nacisnął główny guzik i znalazł się w innym magazynie.
Londyn w roku 1947. Everard siedział przez chwilę, myśląc, że w tym samym czasie, mając siedem lat mniej, chodzi do college’u w Stanach. Whitcomb ominął strażnika i wziął za rękę kolegę z Akademii Patrolu Czasu.
— Cieszę się, że znów cię widzę — powiedział na powitanie. Jego wychudłą twarz rozjaśnił dziwnie pogodny uśmiech, tak dobrze znany Everardowi. — Więc do Wiktorii, co?
— Tak sądzę. Wskakuj. — Everard ponownie nastawił chronometr. Tym razem znajdzie się w biurze. Bardzo dobrze zakonspirowanym biurze.
Przeniósł się tam w oka mgnieniu. Dębowe meble, puszysty dywan i jasne lampy gazowe wywierały nieoczekiwanie duże wrażenie. Wprawdzie w tej epoce istniało już oświetlenie elektryczne, ale spółka „Dalhousie and Roberts” była solidną, konserwatywną firmą importową. Mainwethering wstał z krzesła i wyszedł im na spotkanie. Był grubym nadętym mężczyzną z krzaczastymi bokobrodami i monoklem w oku. Mimo to emanowały z niego energia i zdecydowanie; miał też tak doskonały oksfordzki akcent, że Everard z trudem go rozumiał.
— Dobry wieczór panom. Ufam, że mieliście przyjemną podróż. Ach tak… przepraszam, panowie są nowicjuszami w naszym zawodzie, nieprawdaż? Na początku zawsze budzi to w nas lekki niepokój. Pamiętam, jak zaszokowała mnie wizyta w dwudziestym pierwszym wieku. Wcale nie jest brytyjski… Lecz to tylko res naturae, odmienne oblicze wszechświata, który zawsze nas zaskakuje, czyż nie? Musicie mi wybaczyć niedostatek gościnności, ale naprawdę jesteśmy strasznie zajęci. Pewien fanatyczny Niemiec dowiedział się w 1917 roku o podróżach w czasie od pewnego nieostrożnego antropologa, ukradł jego pojazd i przybył do Londynu z zamiarem zamordowania Jej Wysokości. Diabelnie trudno go znaleźć.
— Czy wam się to uda? — zapytał Whitcomb.
— Och, tak. To piekielnie ciężka praca, panowie, zwłaszcza że musimy działać dyskretnie. Chciałbym zaangażować prywatnego detektywa, lecz jedyny warty zachodu jest stanowczo zbyt przenikliwy. Działa wedle zasady, że jeśli wyeliminowało się to, co niemożliwe, wówczas to, co pozostało, musi być prawdziwe, nawet gdyby wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. A podróże w czasie mogą mu się wydać całkiem możliwe.
— Założę się, że to ten sam człowiek, który zajmuje się tajemniczym znaleziskiem z Addleton albo zajmie się nim jutro — rzekł Everard. — Ale to nieważne. Wiemy, że dowiedzie niewinności Rotherhithe’a. Liczy się tylko prawdopodobieństwo, że w czasach starożytnych Brytów ktoś odprawiał czary.
— Masz chyba na myśli Anglosasów — poprawił go Whitcomb, który sprawdził informację znalezioną przez Everarda. — Wiele ludzi myli Brytów z Anglosasami.
— Prawie tyle samo myli Anglosasów z Jutami — dodał uprzejmie Mainwethering. — O ile pamiętam, Kent najechali przybysze z Jutlandii… Aha. Hm. Tutaj są ubrania i pieniądze, panowie, jak również papiery, wszystko specjalnie dla was. Czasem wydaje mi się, że wy, agenci operacyjni, nie doceniacie ogromu pracy, którą musimy wykonać w naszych biurach, by przygotować nawet najmniejszą operację. — Chrząknął. — Przepraszam. Czy macie plan działania?
— Tak. — Everard zaczął zdejmować dwudziestowieczne ubranie. — Myślę, że tak. Obaj wiemy dostatecznie dużo o epoce wiktoriańskiej, żeby dać sobie radę. Będę jednak musiał pozostać Amerykaninem.. . widzę, że uwzględnił to pan w moich dokumentach.
Mainwethering miał ponurą minę.
— Jeżeli, jak panowie mówicie, wypadek z kurhanem został opisany w słynnym dziele literackim, zostaniemy zasypani setkami memoriałów. Wasz przybył pierwszy. Po nim nadeszły dwa inne, z 1923 i 1960 roku. O Boże, jakże chciałbym dostać pozwolenie na robota-sekretarkę!
Everard ubierał się niezdarnie. Dziewiętnastowieczny garnitur pasował na niego, gdyż w biurze znano jego wymiary. Nigdy jednak nie doceniał względnej swobody ruchów, jaką zapewniały stroje z jego epoki. Do diabła z tą kamizelką!