Everard uśmiechnął się i powiedział uprzejmie:
— Jestem Uffa, syn Hundiga, a mój brat ma na imię Knubbi. Jesteśmy kupcami z Jutlandii i przypłynęliśmy z towarami do Canterbury (podał ówczesną nazwę miasta — Cant-wara-brig). Wędrując po okolicy, oddaliliśmy się od miejsca, gdzie nasz statek rzucił kotwicę i zgubiliśmy drogę. Po całonocnym błądzeniu znaleźliśmy twój dom.
— Zwą mnie Wulfnoth, syn Elfreda — odpowiedział kmieć. — Wejdźcie i posilcie się z nami.
Dwór był duży, ciemny i zadymiony. Wypełniał go rozgadany tłum: dzieci Wulfnotha, ich żony i dzieci, słudzy i ich żony, dzieci i wnuki. Na śniadanie podano na pół ugotowaną wieprzowinę w wielkich drewnianych misach. Popijano ją cienkim kwaśnym piwem podawanym w rogach. Nietrudno było nawiązać rozmowę: gościnni Jutowie odznaczali się, charakterystyczną dla żyjących na odludziu wieśniaków, gadatliwością. Kłopot agentów polegał na wymyśleniu wiarygodnej opowieści o tym, co działo się w Jutlandii. Raz czy dwa Wulmoth, który nie był głupcem, przyłapał ich na jakiejś nieścisłości, ale Everard oświadczył stanowczo:
— Słyszałeś kłamliwe wieści. Wiadomości zmieniają postać, kiedy docierają na drugi brzeg morza. — Everarda zdziwiły kontakty, które Jutowie nadal utrzymywali ze starym krajem. Mimo wszystko jednak rozmowa o pogodzie i zbiorach nie różniła się zbytnio od tych rozmów, jakie słyszał na Środkowym Zachodzie.
Dopiero znacznie później Manse zdołał zapytać o kurhan. Wulmoth spochmurniał, a jego pulchna bezzębna żona pospiesznie nakreśliła w powietrzu znak odżegnujący zło przed prymitywnym drewnianym bożkiem.
— Niedobrze jest mówić o takich sprawach — mruknął stary Jut. — Wolałbym, żeby tamtego czarownika nie pochowano na mojej ziemi, ale przyjaźnił się z moim ojcem, który umarł w zeszłym roku i o niczym innym nie chciał słyszeć.
— Czarownik? — Whitcomb nastawił uszu. — Co to za historia?
— No cóż, mogę wam o nim opowiedzieć — odparł mrukliwie Wulmoth. — Był cudzoziemcem imieniem Stane, który pojawił się w Canterbury jakieś sześć lat temu. Musiał przybyć z bardzo daleka, ponieważ nie znał ani języka Anglów, ani Brytów. Nauczył się tych języków szybko, gdy król Hengist przyjął go w gościnę. Stane wręczył swojemu gospodarzowi dziwne, lecz bogate dary, a później został nawet jego doradcą. Był bardzo przebiegły i król coraz częściej polegał na jego zdaniu. Nikt nie ośmielił się stanąć mu na drodze, gdyż miał różdżkę miotającą pioruny. Widziano, jak rozłupywał nią skały, a pewnego razu podczas bitwy z Brytami spopielił ludzi. Niektórzy sądzili, że to sam Woden[2], ale nie mógł nim być, ponieważ umarł.
— Ach, tak. — Everarda ogarnęła chęć działania. Pytał jednak dalej: — A co ten Stane zrobił za życia?
— Och… jak już powiedziałem, dawał królowi mądre rady. Był zdania, że my z Kentu nie powinniśmy wypierać Brytów i przyzywać coraz więcej naszych współplemieńców ze starego kraju, lecz zawrzeć pokój z tubylcami. Sądził, że przy naszej sile i ich rzymskiej wiedzy moglibyśmy stworzyć wspólnie potężne państwo. Może miał rację, chociaż osobiście uważam, że te wszystkie księgi i kąpiele nie na wiele się przydają, nie mówiąc już o tym ich dziwacznym ukrzyżowanym bogu… W każdym razie jacyś nieznajomi zabili go dwa lata temu i pochowano go tutaj z ofiarami i wszystkimi rzeczami, których nie ukradli jego wrogowie. Składamy mu ofiary dwa razy w roku i muszę powiedzieć, że jego duch nie sprawiał nam kłopotów, lecz mimo wszystko nie daje mi to spokoju…
— Trzy lata temu, co? — szepnął Whitcomb. — Rozumiem…
Wymówienie się zabrało im dobrą godzinę. Wulfhoth wysłał z nimi chłopca, żeby zaprowadził ich nad rzekę. Everard, który nie zamierzał iść tak daleko, uśmiechnął się szeroko i sprowadził na dół chronocykl. Kiedy agenci zajęli miejsca, Manse powiedział do osłupiałego młodzika: — Wiedz, że gościliście u siebie Wodena i Thunora[3], którzy będą odtąd strzec twoich bliskich przed nieszczęściami. — Następnie cofnął się w czasie o trzy lata.
— Teraz czeka nas najtrudniejsze zadanie — powiedział, spoglądając zza krzaków na uśpioną osadę Wulfhotha.
Kurhanu jeszcze nie było, co oznaczało, że czarownik Stane wciąż żył.
— Łatwo jest urządzić pokaz magii dla dzieciaka, ale musimy wywabić tego typa z dużego miasta, gdzie jest prawą ręką króla. W dodatku ma miotacz.
— Najwyraźniej nam się powiodło albo powiedzie — odparł Whitcomb.
— Wcale nie. Wiesz, że to nie jest nieodwołalne. Jeżeli przegramy, za trzy lata Wulfhoth opowie nam inną historię, pewnie taką, że Stane wciąż tam przebywa — przecież on może zabić nas dwukrotnie! A Anglia, w której po wiekach ciemnoty zapanowała kultura neoklasyczna, rozwinie się w taki sposób, że nie poznasz jej w roku 1894. Zastanawiam się, o co chodzi temu Stane’owi.
Poderwał pojazd i skierował go do Canterbury. Nocny wiatr smagał jego policzki. Kiedy znaleźli się w pobliżu miasta, Everard wylądował w zagajniku. Księżyc srebrzył na poły zrujnowane mury rzymskiego Durowernum, wydobywając z mroku łaty z ziemi i drewna, za których pomocą Jutowie naprawili miejskie umocnienia. Nikt nie mógł wejść do miasta po zachodzie słońca.
Ponownie zatrzymali chronocykl w biały dzień, około południa, po czym posłali go w niebo. Everardowi leżało na żołądku zjedzone przed dwiema godzinami — i zarazem przed trzema laty — niesmaczne śniadanie. Weszli na niszczejącą rzymską drogę i podążyli w stronę Canterbury. Droga okazała się ruchliwa. Poruszali się po niej głównie wieśniacy wiozący żywność na jarmark skrzypiącymi prymitywnymi wozami. W bramie zatrzymali ich dwaj wartownicy o groźnych minach i zapytali, czego szukają w mieście. Tym razem agenci Patrolu podali się za pełnomocników pewnego kupca z Thanetu, który wysłał ich na spotkanie z tutejszymi rzemieślnikami. Drągale nadal spoglądali na nich nieufnie, póki Whitcomb nie wcisnął im do rąk kilku rzymskich monet. Dopiero wtedy strażnicy opuścili włócznie i pozwolili im wejść.
W mieście zaskoczyła ich wrzawa i krzątanina, ale największe wrażenie wywarł na Everardzie wszechobecny smród. Wśród przepychających się Jutów dostrzegali od czasu do czasu zromanizowanego Bryta, który kroczył ostrożnie, starając się nie wpaść w błoto i pogardliwie obciągał wytartą tunikę, żeby nie dotknąć żadnego z otaczających go dzikusów. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było patetyczne.
Zatrzymali się w niezwykle brudnej karczmie mieszczącej się w omszałych ruinach, które niegdyś były miejską rezydencją bogatego Rzymianina lub Bryta. Everard i Whitcomb przekonali się, że w kraju, gdzie dominuje handel wymienny, ich pieniądze mają wielką wartość. Postawiwszy kilka kolejek, uzyskali wszystkie potrzebne im informacje. Dwór króla Hengista znajdował się w pobliżu centrum miasta… właściwie nie prawdziwy dwór, lecz stary budynek, który został — ku powszechnemu ubolewaniu — upiększony pod kierunkiem tego cudzoziemca, Stane’a… Nie znaczy to, że nasz zacny i dzielny król jest jakimś zniewieścialcem, nie zrozum mnie źle, przybyszu… przecież tylko w ostatnim miesiącu… Och, tak, Stane! Mieszka w domu tuż obok królewskiego dworu. Dziwny z niego jegomość, niektórzy mówią, że to jakiś bóg… na pewno lubi dziewczęta… Tak, mówiono, że to on stał za tymi wszystkimi rozmowami pokojowymi z Brytami. Każdego dnia coraz więcej tych gogusiów przenosi się do miasta i porządny człowiek nie może już upuścić trochę krwi bez… Oczywiście, Stane jest bardzo mądry, zrozum, nie powiedziałbym o nim złego słowa, ostatecznie potrafi miotać błyskawice…