— Więc co robimy? — spytał Whitcomb, kiedy wrócili do swojej izby w karczmie. — Pójdziemy i aresztujemy go?
— Nie, wątpię, czy to możliwe — odparł ostrożnie Everard — Mam pewien plan, ale wszystko zależy od tego, czy odgadniemy prawdziwe zamiary tego „czarownika”. Zobaczmy, czy udzieli nam audiencji. — Wstał z wypchanego słomą siennika, który zastępował łóżko, i zaczął się drapać. — Do diabła! Ta epoka nie potrzebuje upowszechnienia umiejętności pisania i czytania, tylko proszku na pchły! — warknął.
Dom Stane’a został starannie odnowiony, a jego biała fasada z portykiem wydawała się nienaturalnie czysta w porównaniu z brudnym otoczeniem. Dwaj rozwaleni na schodach strażnicy natychmiast się ożywili na widok zbliżających się agentów. Everard obdarował ich pieniędzmi i powiedział, że jest przybyszem przynoszącym ważne wieści dla wielkiego czarownika.
— Powiedzcie mu „człowiek z przyszłości”. To jest hasło. Zrozumieliście?
— Ono jest bez sensu — poskarżył się jeden ze strażników.
— Hasła nie muszą mieć sensu — odparł wyniośle Everard.
Żołnierz oddalił się, szczękając bronią i kręcąc głową. Te wszystkie nowomodne pomysły!
— Czy jesteś pewien, że mądrze postąpiłeś? — zapytał Whitcomb. — Wiesz, że teraz będzie się miał na baczności.
— Wiem także, że ważna osobistość nie będzie traciła czasu dla każdego cudzoziemca. To sprawa nie cierpiąca zwłoki, chłopie! Jak dotąd nie dokonał niczego specjalnego, by przejść do legendy, ale gdyby Hengist rzeczywiście zjednoczył się z tymi Brytami…
Strażnik wrócił, mruknął coś pod nosem i poprowadził ich po schodach, a później przez perystyl. Dalej znajdowało się atrium, spore pomieszczenie, w którym dywany z niedźwiedzich skór kontrastowały z obtłuczonymi marmurami i wyblakłymi mozaikami. Jakiś mężczyzna czekał na nich, stojąc obok prymitywnego drewnianego łóżka. Kiedy weszli, podniósł rękę i Everard ujrzał smukłą lufę trzydziestowiecznego miotacza.
— Trzymajcie ręce tak, żebym je widział, z dala od boków — powiedział cicho. — Inaczej być może będę zmuszony porazić was piorunem.
Przerażony Whitcomb głośno wciągnął powietrze do płuc, ale Everard spodziewał się takiego przyjęcia. Mimo to poczuł ucisk w dołku.
Czarownik Stane był niskim mężczyzną, ubranym w piękną haftowaną tunikę, która musiała pochodzić z jakiejś brytyjskiej willi. Miał gibkie ciało, dużą głowę z bujną czarną czupryną i sympatyczną brzydką twarz. Jego usta były wykrzywione w sztucznym uśmiechu.
— Obszukaj ich, Eadgarze! — rozkazał. — Wyjmij wszystko, co mogą ukrywać w ubraniach.
Jut zrewidował ich niezdarnie, ale znalazł dwa paralizatory i rzucił je na podłogę.
— Możesz odejść — powiedział Stane.
— Czy oni nie są niebezpieczni, panie? — zapytał żołnierz.
Stane uśmiechnął się jeszcze szerzej i odrzekł:
— Kiedy trzymam to w ręku? No, idź.
Eadgar wyszedł, powłócząc nogami.
„Przynajmniej nadal mamy topór i miecz — pomyślał Everard. — Chociaż nie na wiele się zdadzą, póki trzyma nas na muszce”.
— Więc przybyliście z przyszłości — mruknął Stane. Nagle na jego czoło wystąpił perlisty pot. — Zastanawiałem się, czy znacie późniejszy język angielski?
Whitcomb otworzył usta, ale Everard go uprzedził, improwizując w sytuacji zagrożenia:
— O jaki język ci chodzi?
— O taki. — Stane przeszedł na angielszczyznę. Miał dziwny akcent, lecz słowa pozostały zrozumiałe dla dwudziestowiecznych ludzi.
— Ja kce fiedziecz, skód wy jezdezcze, jake macze zamary i fszystko ine. Dafać fakty albo fas spale.
Everard pokręcił głową.
— Nie — odparł po jutyjsku. — Nie rozumiem cię. Whitcomb spojrzał na niego pytająco, po czym uspokoił się, gotów pójść za przykładem Amerykanina. Manse wytężył umysł. Rozpacz dodała mu odwagi, gdyż wiedział, że zapłaci życiem za pierwszą pomyłkę.
— W naszych czasach rozmawialiśmy tak… — I wyrecytował jakiś ustęp w meksykańskiej odmianie hiszpańskiego, przekręcając słowa na tyle, na ile starczyło mu śmiałości.
— Ach… język romański! — Oczy Stane’a zabłysły. Miotacz zadrżał mu w dłoni. — Skąd jesteście?
— Z dwudziestego wieku po Chrystusie, a nasz kraj nazywa się Lyonesse. Leży po drugiej stronie Oceanu Zachodniego…
— Ameryka! — jęknął „czarownik”. — Czy kiedykolwiek nazywano go Ameryką?
— Nie, nie wiem, o czym mówisz.
Stane zadrżał na całym ciele. Zaraz jednak opanował się i zapytał:
— Czy znasz język Rzymian?
Everard przytaknął.
Stane roześmiał się nerwowo i rzekł:
— Więc porozmawiajmy w nim. Żebyś wiedział, jak mam dość tego lokalnego świńskiego narzecza… — mówił łamaną łaciną. Najwyraźniej nauczył się jej w tym stuleciu, ale można go było zrozumieć. Machnął miotaczem. — Przepraszam za nieuprzejmość, ale muszę uważać.
— Naturalnie — przytaknął Everard. — Ja… mam na imię Mencius, a mój przyjaciel nazywa się Iuvenalis. Tak jak odgadłeś, przybywamy z przyszłości. Jesteśmy historykami. W naszej epoce właśnie odkryto możliwość podróżowania w czasie.
— Właściwie nazywam się Rozher Schtein i pochodzę z roku 2987. Czy… czy o mnie słyszeliście?
— A o kimże innym, jak nie o tobie? — podchwycił Everard. — Przybyliśmy w poszukiwaniu tajemniczego Stane’a, który wyglądał na jedną z ważniejszych postaci w historii. Przypuszczaliśmy, że był podróżnikiem w czasie, czyli peregrinus temporis. Teraz wiemy.
— Trzy lata. — Schtein zaczął gorączkowo chodzić po atrium, wymachując miotaczem, ale był zbyt daleko, żeby mogli go znienacka zaatakować. — Jestem tu od trzech lat. Gdybyście wiedzieli, jak często spędzałem bezsenne noce, zastanawiając się, czy mi się powiedzie… Powiedzcie mi, czy wasz świat jest zjednoczony?
— Nasz świat i planety — odparł Everard. — Od dawna. — Poczuł wewnętrzny dreszcz. Jego życie zależało od tego, czy zdoła przejrzeć plany Schteina.
— Czy jesteście wolnym ludem?
— Jesteśmy. To znaczy, cesarz przewodniczy, ale senat stanowi prawa i jest wybierany przez lud.
Na brzydkiej jak u gnoma twarzy pojawił się wyraz bezgranicznego szczęścia, przeobrażając ją tak, że stała się niemal piękna.
— Marzyłem o tym — szepnął Schtein. — Dziękuję wam.
— Więc przybyłeś tu ze swojej epoki, żeby… stworzyć historię?
— Nie — odparł Schtein. — Żeby ją zmienić.
Wyrzucił z siebie potok słów, jak gdyby od dawna pragnął przemówić, lecz nie miał śmiałości.
— Ja także byłem historykiem. Przypadkiem spotkałem człowieka, który podawał się za kupca z księżyców Saturna, ale ponieważ kiedyś tam mieszkałem, odgadłem, że kłamał. Przeprowadziłem więc dochodzenie i poznałem prawdę. Był podróżnikiem w czasie i przybył z bardzo odległej przyszłości. Żyłem w strasznej epoce, a jako historyk — psychograf zdawałem sobie sprawę, że nękające ludzkość wojny, nędza i tyranie nie są pochodnymi naszego przyrodzonego zła, lecz powstają na mocy zwykłego związku przyczynowo — skutkowego. Cywilizacja techniczna narodziła się w świecie podzielonym na wrogie państwa i wojny stawały się coraz większe i bardziej destrukcyjne. Bywały okresy pokoju, niekiedy nawet dość długie, ale ta choroba zapuściła korzenie zbyt głęboko i konflikt stał się istotnym elementem naszej cywilizacji. Moja rodzina zginęła podczas wenusjańskiego ataku, nie miałem więc nic do stracenia. Zabrałem kapsułę czasu po… pozbyciu się… jej właściciela. Doszedłem do wniosku, że ten wielki błąd popełniono jeszcze we wczesnym średniowieczu. Rzym stworzył wielkie imperium i zapewnił mu pokój, a z pokoju zawsze może wyrosnąć sprawiedliwość. Niestety, Rzym wyczerpał swoje siły i zaczął się rozpadać. Napływający zewsząd barbarzyńcy byli pełni energii i mogli wiele zdziałać, lecz szybko ulegli zepsuciu. Istniała jednak jeszcze Anglia. Żyła w izolacji od gnijącej tkanki społecznej Cesarstwa Rzymskiego. Przybywali do niej Germanie, brudni głupcy, ale silni i garnący się do nauki. W mojej historii unicestwili oni cywilizację zromanizowanych Brytów, a później, ponieważ pod względem intelektualnym niczego sobą nie reprezentowali, wchłonęła ich inna zła cywilizacja zwana zachodnią.