Popatrzyłam na ochroniarzy, po czym przeniosłam wzrok na Ethana stojącego na ganku niczym nieco wyższa wersja Napoleona i pokręciłam głową.
– Założę się, że chcesz wiedzieć, dlaczego pani Reed nas wezwała, skoro już wynajęła was, prawda? Pewnie zastanawiasz się, czy mamy was zastąpić?
Zaczął protestować.
– Proszę, daruj sobie. – Nie dopuściłam go do głosu. – Pani Reed nie powiedziała wyraźnie, dlaczego zależy jej na naszej obecności, ale chciała mówić ze mną, a nie z moimi strażnikami, więc sądzę, że jesteście bezpieczni. Najwyraźniej nie szuka nowych ochroniarzy.
Zmarszczył brwi.
– Nie jesteśmy tylko ochroniarzami, Meredith. Jesteśmy również detektywami. Do czego możesz być jej potrzebna?
Niedopowiedziana część zdania: „skoro ma nas” zawisła między nami w powietrzu. Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Ale jeśli nas wpuścisz, wszyscy się tego dowiemy.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– To niemal… miło z twojej strony. – Potem zrobił podejrzliwą minę, jakby się zastanawiał, co ja właściwie kombinuję.
– Potrafię być miła, jeśli tylko ktoś da mi szansę.
– A jak miła? – spytał Max tak cicho, że Ethan nie mógł go usłyszeć.
– Naprawdę bardzo miła – odparł Rhys, również półgłosem.
Roześmiali się obaj, jakby prowadzili jedną z tych męskich pogawędek, w których kobiety nie mogą uczestniczyć, za to zawsze są ich tematem.
– Co was tak śmieszy? – spytał Ethan ostrym głosem.
Max pokręcił głową, jakby nie ufał sobie na tyle, by mówić.
– Tak tylko sobie gadamy, panie Kane – odparł Rhys.
– Nie płacą nam za gadanie, tylko za czuwanie nad bezpieczeństwem naszych klientów. – Spojrzał na nas. – Bylibyśmy kiepskimi ochroniarzami, gdybyśmy wpuścili was do domu, zwłaszcza uzbrojonych.
Pokręciłam głową.
– Wiesz, że Doyle nie puści mnie nigdzie bez strażników, tak samo jak nie dopuści do tego, żebyś ich rozbroił.
Uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– A więc nie wejdziecie.
Stojąc na twardym podjeździe na trójcalowych obcasach, w słońcu, które zaczynało tworzyć kropelki potu na mojej skórze, miałam już serdecznie tego wszystkiego dosyć. I wtedy zrobiłam coś prawdopodobnie najbardziej nieprofesjonalnego w całej swojej karierze prywatnego detektywa. Zaczęłam wrzeszczeć na cały głos.
– Maeve Reed! Maeve Reed! Wyjdziesz na dwór?! To ja, księżniczka Meredith! – I powtórzyłam: – Maeve Reed, Maeve Reed, wyjdziesz na dwór?!
Ethan kilka razy usiłował mnie uciszyć, ale lata publicznych wystąpień wyćwiczyły mi głos – byłam głośniejsza od niego. Żaden z jego ludzi nie wiedział, jak się w tej sytuacji zachować. Nie robiłam nikomu krzywdy, tylko wrzeszczałam. Po pięciu minutach w drzwiach pojawiła się młoda kobieta. To była Marie, asystentka pani Reed. „Czy zechcielibyśmy wejść?” „Tak, zechcielibyśmy”. Następne dziesięć minut zajęło nam przechodzenie przez próg, bo Ethan chciał nam odebrać broń. Dopiero, kiedy Marie ostrzegła go, że pani Reed go zwolni, dał za wygraną.
Max i Rhys tak się śmiali, że musieliśmy ich zostawić na zewnątrz. Przynajmniej oni dobrze się bawili.
Rozdział 8
Salon Maeve Reed był większy od całego mojego mieszkania. Chodnik w kolorze złamanej bieli pokrywał niczym waniliowe morze schody wiodące do położonego na niższym poziomie ogromnego pokoju, w którym sam kominek był tak duży, że można byłoby w nim upiec małego słonia. Półka nad kominkiem zajmowała większość ozdobionej sztukaterią ściany, której surową biel przerywały gdzieniegdzie czerwone i jasnobrązowe cegły. Przed kominkiem stała olbrzymia biała sofa, na której mogło się pomieścić ze dwadzieścia osób. Leżały na niej jasnobrązowe, złote i białe poduszki. Obok niej znajdował się jasny drewniany stół otoczony białymi krzesłami oraz mniejszy stolik z szachownicą z wielkimi figurami. Lampa podłogowa w stylu Tiffany wysyłała kolorowe refleksy na białe ściany oraz obraz wiszący przy kominku. Naprzeciwko wejścia, na podwyższeniu, stały kolejne białe krzesła oraz duża biała choinka, która powinna ożywiać pokój, ale tego nie robiła. To drzewko było po prostu kolejną pozbawioną życia dekoracją. Na odsuniętym pod ścianę stole stały wysokie dzbanki, w których znajdowało się coś, co wyglądało na herbatę mrożoną i lemoniadę. Na ścianach było jeszcze kilka innych obrazów, w większości dopasowanych do kolorów lampy. Ten pokój był bez wątpienia dziełem dekoratora wnętrz, lecz nie mówił nic o Maeve Reed, z wyjątkiem tego, że ma pieniądze i zleciła komuś urządzenie domu. To przemyślane do ostatniego szczegółu wnętrze nie było właściwie prawdziwym pokojem. Było tylko dekoracją.
Marie była wysoką, szczupłą dwudziestokilkuletnią kobietą, ubraną w lśniące perłowobiałe spodnium, które nie pasowało do jej oliwkowej cery i krótkich czarnych włosów. W butach na wysokim obcasie miała odrobinę ponad sześć stóp wzrostu.
– Pani Reed niebawem do nas dołączy. Czy ktoś życzy sobie coś do picia? – Uczyniła gest w kierunku stołu.
Nie miałabym nic przeciwko temu, by się czegoś napić, ale jest zasada, że nie przyjmuje się jedzenia ani picia od innej istoty magicznej, dopóki nie ma się pewności, że nic z jej strony ci nie grozi. Chodzi nie tyle o trucizny, ile o zaklęcia.
– Dziękuję… Marie, tak? Nie trzeba.
Uśmiechnęła się i skinęła głową.
– A więc proszę spocząć. Rozgośćcie się państwo, a ja powiem pani Reed, że już jesteście. – Skierowała się w stronę odległego wyjścia, które prowadziło do białego korytarza ginącego gdzieś w czeluściach domu.
Zmierzyłam wzrokiem Ethana i jego dwóch ochroniarzy. Jednego ze swoich ludzi pozostawił na zewnątrz z Maxem i Rhysem. Im Marie nie zaproponowała nic do picia. W końcu nie częstuje się ludzi, których się wynajęło. A skoro nas częstowano, to najwyraźniej nie zostaliśmy tu ściągnięci po to, by pracować dla Maeve. Czyżby naprawdę chciała tylko zobaczyć się z sidhe z dworu królewskiego? Ryzykowałaby tak wiele dla ucięcia sobie pogawędki? Wydawało mi się to mało prawdopodobne, ale widziałam już sidhe robiące większe głupstwa z błahszych powodów.
Poszłam w kierunku dużej sofy. Kitto podążył za mną jak cień. Spojrzałam za siebie.
– Chodźcie, chłopcy, siądźmy tu wszyscy i udawajmy, że się lubimy. – Usiadłam na brzeżku sofy, po czym poprawiłam złote i jasnobrązowe poduszki i wygładziłam spódnicę.
Kitto przycupnął u moich stóp, chociaż jedna bogini wie, że miejsca na sofie starczyłoby dla wszystkich. Nie kazałam mu wstać, ponieważ widziałam, że jest zdenerwowany. Ten duży biały salon zdawał się pogłębiać jego agorafobię. Siedział przy moich nogach, przytulony do jednej z nich jak do pluszowego misia.
Mężczyźni nadal stali, mierząc się nawzajem wzrokiem.
– Panowie – powiedziałam – usiądźmy wszyscy.
– Dobry ochroniarz nie odpoczywa w pracy – odparł Ethan.
– Wiesz, że nie jesteśmy zagrożeniem dla pani Reed. Nie wiem, przed kim masz ją chronić, ale na pewno nie przed nami.
– Dla prasy twoi strażnicy mogą być bohaterami, ale ja wiem, kim są w rzeczywistości.
– Niby kim? – Niski głos Doyle’a zadudnił w pokoju.
Ethan aż podskoczył.
Musiałam odwrócić głowę, by ukryć uśmiech.
– Unssseelie – wysyczał Ethan.
Odwróciłam się do nich. Doyle stał naprzeciwko niego, tyłem do mnie. Nie potrafiłam orzec, o czym myślał i prawdopodobnie nie umiałabym tego zrobić, nawet gdybym widziała jego twarz. Doyle jak nikt inny potrafi sprawić, że jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Mróz stał naprzeciwko drugiego ochroniarza, z arogancką miną, którą znałam dobrze z Dworu Unseelie. Ręce Ethana drżały. Wpatrywał się w Doyle’a z nienawiścią.