– No właśnie, ciociu Andais.
Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę.
– Taranis również nie dzieli się władzą.
– Wiem – powiedziałam.
– Nie można być dyktatorem, jeśli się nie dyktuje innym, co mają robić.
– Z moich obserwacji wynika, że królowa musi rządzić wszystkimi wokoło, naprawdę nimi rządzić. Nie oznacza to jednak, że musi też od razu dyktować wszystkim, co mają robić. Czasami warto wysłuchać rad strażników, których w swej mądrości wysłałaś ze mną.
– Mam doradców – powiedziała i zabrzmiało to niemal tak, jakby się usprawiedliwiała.
– Taranis również – zauważyłam.
Andais oparła się o jedną z kolumienek podtrzymujących baldachim. Wydawało się, że za chwilę spadnie. Bawiła się czarnymi kokardkami przy sukni.
– Ale żadne z nas nikogo nie słucha. Król jest nagi.
Ostatnie zdanie zaskoczyło mnie. Chyba było to widoczne, bo powiedziała:
– Wyglądasz na zaskoczoną, moja bratanico.
– Nie spodziewałam się, że znasz tę baśń.
– Miałam kiedyś kochanka-człowieka, który lubił historyjki dla dzieci. Czytał mi je, kiedy nie mogłam spać. – W jej głosie pojawiła się marzycielska nuta, nuta prawdziwego żalu. Kontynuowała bardziej normalnym tonem: – Bezimienny został uwolniony. Widziano go, jak kieruje się na zachód. Wątpię, żeby dostał się aż do Morza Zachodniego, ale pomyślałam, że mimo wszystko powinnaś o tym wiedzieć. – Po tych słowach machnęła ręką i zniknęła.
Moje oczy w lustrze były bardzo duże.
– Czy możesz tak ustawić lustro, żeby nikt nie połączył się bez wcześniejszej zapowiedzi? – spytałam Doyle’a.
– Tak – odparł.
– Więc zrób to.
– Królowa może to źle przyjąć.
Skinęłam głową, patrząc na odbicie swojej przestraszonej twarzy. Teraz nie musiałam już udawać, mogłam wyglądać na tak przestraszoną, jaką byłam w rzeczywistości.
– Zrób to, po prostu to zrób. Nie chcę dziś żadnych niespodzianek więcej.
Podszedł do lustra i wykonał nieznaczne ruchy przy jego krawędziach. Czułam, jak zaklęcie kłuje mnie w skórę.
Doyle odwrócił się od lustra i zawahał się, stając przy łóżku.
– Czy nadal pragniesz mojego towarzystwa?
Wyciągnęłam do niego ręce.
– Chodź tu i ukołysz mnie do snu.
Uśmiechnął się i wślizgnął pod kołdrę. Wtuliłam się w jego ramiona, pierś, brzuch, uda. Otoczyło mnie jego ciepło. Zapadałam już w sen, kiedy spytał cicho:
– Nie przeszkadza ci, że moja babka była ogarem Dzikiego Gonu, a dziadek phouka?
– Nie. – Mój głos był przytłumiony snem. – Czy naprawdę mogłabym urodzić szczenięta?
– Nie.
– To dobrze. – Zasypiając, poczułam, że przytula się do mnie mocno, zupełnie jakbym to ja chroniła jego, a nie on mnie.
Rozdział 21
Agencja Detektywistyczna Greya zazwyczaj nie jest wzywana do zabójstw. W przeszłości pomagaliśmy policji, ale zwykle jako doradcy. Na palcach jednej ręki mogę policzyć śledztwa w sprawie zabójstw, w które byliśmy zaangażowani.
Tego dnia musiałam dodać kolejny palec. Ciało kobiety leżało na noszach. Złote włosy ciągnęły się wzdłuż twarzy, ciemniejsze tam, gdzie zmoczył je ocean. Bardzo krótka suknia wieczorowa była jasnoniebieska na brzegach, a ciemnoniebieska tam, gdzie wsiąkła w nią woda. Szeroka kokarda, prawdopodobnie kiedyś biała, umocowana tuż pod piersiami, ściągała suknię na tyle, że było widać rowek między piersiami. Długie nogi były opalone. Paznokcie na nogach były pomalowane identycznie jak na rękach, na ostry błękit. Jej usta były też w tym dziwnym kolorze; ale to była szminka, nie oznaka śmierci.
– Ta szminka nosi nazwę „Uduszenie”.
Odwróciłam się do wysokiej kobiety stojącej tuż za mną. Detektyw Lucinda Tate podeszła do mnie z rękami w kieszeniach luźnych spodni. Usiłowała się uśmiechnąć, ale jej się nie udało. Jej wzrok pozostał zafrasowany i uśmiech zniknął, zanim jeszcze na dobre się pojawił. Kiedy była w dobrym humorze, jej wzrok był zazwyczaj ironiczny. Dzisiaj nie była.
– Przepraszam, Lucy, ale co powiedziałaś o szmince?
– Nazywa się „Uduszenie”. Ma imitować kolor ust osób, które zmarły na skutek uduszenia. Nieco ironiczne, zważywszy na okoliczności – powiedziała.
Spojrzałam ponownie na kobietę. Wokół oczu, nosa, krawędzi warg zauważyłam niebieskawe i białe plamy. Miałam dziwne pragnienie, by zetrzeć szminkę i sprawdzić, czy usta naprawdę są tego samego koloru. Ledwo się opanowałam.
– No i się udusiła – stwierdziłam.
Lucy skinęła głową.
– Ano tak.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie utonęła?
– Wątpię. Żaden z pozostałych nie utonął.
Podniosłam na nią wzrok.
– Pozostałych?
– Są w klubie na górze. Jeremy już tam był, ale musiał zawieźć Teresę do szpitala.
– Co się stało? – spytałam.
– Dotknęła szminki, którą miała jedna z kobiet. Zaczęła, dyszeć, nie mogła oddychać. Gdyby na miejscu zabójstwa nie było pogotowia, pewnie by umarła. Powinnam była pomyśleć wcześniej i nie ściągać tutaj jednego z najpotężniejszych jasnowidzów w kraju.
Spojrzała na Mroza, który stał obok z założonymi rękami, jak rasowy ochroniarz. Wrażenie psuły srebrne włosy targane przez wiatr i jego strój. Miał na sobie bladoróżową koszulę, białą marynarkę i takież spodnie. Wąski srebrny pasek pasował do włosów. Lśniące mokasyny były jasnobrązowe. Wyglądał bardziej jak model niż ochroniarz, chociaż wiatr odsłaniał od czasu do czasu czarną kaburę, którą miał pod marynarką.
– Jeremy uprzedził mnie, że dzisiaj się spóźnicie – powiedziała Lucy. – Dużo ostatnio sypiasz, Merry?
– Raczej nie. – Nie miałam zamiaru wyjaśniać, że to nie Mróz jest powodem mojego spóźnienia. Prowadziłyśmy tę niezobowiązującą pogawędkę tylko po to, żeby wypełnić czymś ciszę, która zapadła, kiedy stanęłyśmy nad martwą kobietą.
Spojrzałam na jej twarz, ładną nawet po śmierci. Ciało miała szczupłe, nie za silne, jakby się odchudzała. Czy gdyby wiedziała, że tej nocy umrze, rzuciłaby dietę dzień wcześniej?
– Ile miała lat?
– Z dokumentów wynika, że dwadzieścia trzy.
– Wygląda na starszą – powiedziałam.
– Odchudzanie i zbyt dużo słońca. – W słowach Lucy nie było ani krzty humoru. Była ponura. – Jesteś gotowa, żeby zobaczyć resztę?
– Jasne, tylko trochę nie rozumiem, dlaczego nas tutaj wezwałaś. To smutne, że ta dziewczyna nie żyje, ale dlaczego nas wezwałaś?
– Twoich ochroniarzy nie wzywałam. – Po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się wyraz wrogości. Wskazała Rhysa. O ile Mróz wyraźnie nie czuł się tutaj za dobrze, Rhys bawił się w najlepsze.
Spacerował uśmiechnięty, nucąc pod nosem piosenkę tytułową do Hawaii Five-O. A w każdym razie nucił ją, kiedy chwilę temu szedł popatrzeć, jak kilku mundurowych brodzi w falach. Wcześniej nucił Magnum, P.I., ale Mróz kazał mu się zamknąć. Rhys tak naprawdę wolał od seriali kino noir i pozostawał fanem Bogarta, ale Bogie już nie kręcił filmów, musiał się więc czymś pocieszyć.
Pomachał nam, uśmiechając się radośnie. Biały płaszcz powiewał za nim jak skrzydła. Musiał zdjąć beżowy kapelusz, by mu go nie zwiało do morza.
– Rhys jest koszmarny w takich sytuacjach – orzekła Lucy. – Zawsze odnoszę wrażenie, jakby się cieszył, że ktoś umarł.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie wyjaśnić jej, że Rhys był kiedyś uważany za boga śmierci, więc widok trupów nie robi na nim wrażenia. Doszłam jednak do wniosku, że lepiej, by policja o tym nie wiedziała.