Rozdział 34
Tego popołudnia w naszych drzwiach pojawili się Maeve i Gordon Reed. Od naszego ostatniego spotkania minęło zaledwie kilka dni, ale Gordon wyglądał tak, jakby minęły lata. Jego skóra z ziemistej stała się szara. Musiał stracić na wadze, bo wyglądał jak szkielet. Jego oczy były większe, a spojrzenie pełne bólu. Rak zżerał go od środka.
Maeve uprzedziła nas przez telefon, że z Gordonem jest gorzej, ale i tak jego widok był dla nas szokiem. Żadne słowa nie mogą przygotować na widok umierającego człowieka.
Mróz i Rhys zeszli do samochodu, żeby pomóc mu pokonać krótką drogę do naszego mieszkania. Maeve szła za nimi w dużych okularach przeciwsłonecznych skrywających większość jej twarzy i jedwabnej chustce przewiązującej złote włosy. Długie do kostek futro miała zapięte ciasno pod szyją, jakby było jej zimno. Wyglądała jak ucieleśnienie hollywoodzkich wyobrażeń wielkiej gwiazdy filmowej. W sumie, czyż ktoś miał większe prawo, by tak wyglądać?
Moi ludzie pomogli Gordonowi udać się do sypialni, by mógł odpocząć, podczas gdy my wykonamy pierwszą część rytuału płodności. Maeve chodziła nerwowo po salonie. Wyjęła papierosa, ale powiedziałam jej, że w moim domu się nie pali.
– Meredith, proszę, muszę zapalić.
– Możesz to zrobić na dworze.
Zsunęła okulary, by mi pokazać swoje słynne niebieskie oczy. Znów skrywała się za zaklęciem, próbując wyglądać jak człowiek. Utkwiła we mnie spojrzenie swych niebieskich oczu, po czym rozchyliła futro. Była, wyjąwszy wysokie buty, całkiem naga.
– Czy jestem ubrana odpowiednio dla oczu twoich sąsiadów?
Pokręciłam głową.
– Twoje zaklęcia wystarczą, żeby ukryć cię gołą na środku autostrady, więc otul się futrem i wyjdź ze swoimi papierosami na dwór.
– Jak możesz być tak okrutna? – spytała, otulając się futrem.
– To nie okrucieństwo, Maeve, dobrze o tym wiesz. Spędziłaś zbyt wiele stuleci na królewskim dworze, żeby myśleć, że jestem okrutna tylko dlatego, że nie chcę, żeby twoje papierosy zasmrodziły mi mieszkanie.
Spojrzała na mnie, krzywiąc się. Miałam już tego dosyć.
– Kiedy tu wrócę, chcę zastać Conchenn, boginię piękna i wiosny, a nie jakąś zepsutą hollywoodzką gwiazdę. I żadnej magicznej osłony. Chcę zobaczyć cię taką, jaka jesteś naprawdę.
Otworzyła usta, zapewne chcąc zaprotestować. Powstrzymałam ją, unosząc rękę.
– Zachowaj to, co chcesz powiedzieć, dla siebie. Teraz musisz się skoncentrować na tym, żeby nasz rytuał się udał.
Wsunęła okulary z powrotem na nos i powiedziała trochę cichszym głosem:
– Zmieniłaś się, Meredith. Jest w twoim głosie twardość, której wcześniej nie było.
– To nie twardość – włączył się Doyle – to władczość. Będzie królową, wreszcie to do niej dotarło.
Maeve przeniosła na mnie wzrok.
– Dlaczego masz na sobie bikini? Myślałam, że masz zamiar się pieprzyć, a nie iść na plażę.
– Wiem, że jesteś wściekła i boisz się o swojego męża, ale wszystko ma swoje granice, Maeve. Nie przekrocz ich.
Opuściła głowę, nadal trzymając w ręce papierosa i zapalniczkę.
– Przepraszam, po prostu bardzo martwię się o Gordona. Nie rozumiesz tego?
– Rozumiem, ale gdybym nie musiała tu siedzieć i się z tobą spierać, mogłabym już przygotowywać się do rytuału.
Odwróciłam się do niej plecami, mając nadzieję, że zrozumie aluzję.
– Doyle, rozciągnąłeś osłonę na mały ogródek za domem tak, jak prosiłam?
– Tak, księżniczko.
Westchnęłam. Nadeszła chwila, której się bałam. Musiałam wybrać jednego z moich mężczyzn do roli małżonka w rytuale. Tylko kogo? Nie wiem, jaką decyzję bym podjęła, gdyby w tej chwili Galen nie powiedział głosem wyraźnym, choć niepewnym:
– Znowu jestem zdrowy, Merry.
Wszyscy z wyjątkiem Maeve odwrócili się, by mu się przyjrzeć. Wyglądał na trochę skrępowanego, ale na jego twarzy był uśmiech zadowolenia, a w oczach pojawił się błysk, którego dawno nie widziałam.
– Nie chcę być niegrzeczny – powiedział Rhys – ale skąd wiemy, że jest zdrowy? Maeve i Gordon mogą nie mieć drugiej szansy.
– Jeśli Galen mówi, że jest zdrowy na tyle, żeby wziąć udział w rytuale, to ja mu wierzę – odparł Doyle.
Spojrzałam na niego. Jego twarz była jak zwykle ciemną maską, niemożliwą do odczytania. Rzadko mówi, jeśli nie jest o czymś przekonany.
– Skąd ta pewność? – spytał Mróz.
– Meredith potrzebuje małżonka dla swojej bogini. Kto może być lepszy od zielonego człowieka, który właśnie powrócił do pełni życia?
Wiedziałam, że mianem zielonego człowieka określano czasami Małżonka Bogini, czasami zaś boga lasu. Spojrzałam na Galena. Kogo jak kogo, ale jego z pewnością również można było tak nazwać.
– Jeśli Doyle uważa, że wszystko w porządku, niech to będzie Galen.
Nie wydaje mi się, by Mróz był zadowolony z tego wyboru, ale pozostali przyjęli go z marszu, więc i on nie protestował. Czasami to wszystko, o co można prosić mężczyznę.
Rozdział 35
Musiałam być sama, by przygotować się do rytuału. Doyle’owi nie podobało się, że jestem sama choćby przez chwilę, ale rozciągnęliśmy osłonę na mały, zapuszczony ogródek za naszym domem. W tym przypadku to dobrze, że był zapuszczony, ponieważ to oznaczało, że od długiego czasu nie stosowano w nim żadnych chemikaliów. Wcześniej, tego samego dnia, ustawiliśmy rytualny krąg. Otworzyłam w nim przejście, przeszłam przez nie i zamknęłam je za sobą. Teraz stałam nie tylko w osłonie domu, ale i w kręgu. Nic magicznego nie mogło przekroczyć tego kręgu, nic mniejszego od bóstwa albo samego Bezimiennego. Duchy starych bogów zostałyby zatrzymane; jeszcze nie są bóstwami.
Ogródek był zarośnięty, tak jak większość ogródków w południowej Kalifornii. Był to opuszczony cytrynowy zagajnik. Drzewka były pokryte ciemnozielonymi liśćmi. O tej porze roku było już za późno na kwiaty. Żałowałam tego. Ale w chwili, kiedy szłam między ciasno stłoczonymi drzewkami po suchej, kruszącej się trawie i liściach, wiedziałam, że to jest to, czego potrzebuję. Drzewa szeptały między sobą jak staruszki wspominające przeszłość, siedzące obok siebie w bardzo ciepłym słońcu. Eukaliptus, który rósł przy ulicy tuż za murem ogrodu, miał ciężki, ostry zapach, który mieszał się z zapachem nagrzanych cytrynowców. Duży bawełniany koc leżał na ziemi, czekając. Maeve zaproponowała, że przyniesie jedwabne prześcieradła, ale potrzebowaliśmy czegoś pochodzącego z ziemi, zwierzęcia albo warzywa. Czegoś na tyle grubego, by nakryć twardą ziemię, ale nie na tyle grubego, by nas od niej oddzielić. Nadal musieliśmy być w stanie czuć ziemię pod naszymi ciałami.
Położyłam się na kocu, jakbym zamierzała się opalać, z rękami i nogami rozłożonymi szeroko. Była tutaj woda, inaczej cytrynowce by uschły i obumarły, ale ziemia wydawała się wysuszona na proch, jakby nigdy nie tknął jej deszcz.
Wiatr dotknął mojego ciała. Igrał na mojej skórze, szeleszcząc suchymi liśćmi i chwastami wokół koca. Liście szeptały i uciszały się nawzajem. Zapach eukaliptusa pokrył wszystko ciepłym, sosnowym aromatem.
Przewróciłam się na plecy i mogłam obserwować drzewa poruszające się na wietrze, czuć żar słońca na ciele. Nie wiem, czy usłyszałam coś, czy też może poczułam, że tam stoi. Odwróciłam głowę, kładąc policzek na łożu własnych włosów. Był tam.
Galen stał pośród mieniącej się zieleni liści i zapachu szepczących drzew. Włosy unosiły się wokół jego twarzy w aureoli zielonych loków. Cienki warkocz, który był wszystkim, co zostało z jego bardzo długich włosów, spływał po jego nagiej piersi.