Zamrugałam, starając się, by wyraz mojej twarzy pozostał przyjemny. Zbyt dobrze pamiętałam, jakie było moje życie na Dworze Seelie. Najwyraźniej moje milczenie było dość wymowne, ponieważ król powiedział:
– Jeśli przybędziesz na ucztę na swoją cześć, mogę ci zagwarantować, że będzie dla ciebie przyjemna i nic ci się nie stanie.
Zaczerpnęłam powietrza, po czym wypuściłam je i uśmiechnęłam się.
– Czuję się zaszczycona tym zaproszeniem, królu Taranisie. Uczta na moją cześć na Dworze Seelie to dla mnie prawdziwa niespodzianka.
– Mam nadzieję, że miła – roześmiał się radośnie. Musiałam się uśmiechnąć. Ten śmiech był tak zaraźliwy, że nie mogłam się powstrzymać.
– Och, trudno sobie wyobrazić milszą, Wasza Wysokość. – Naprawdę tak uważałam. Oczywiście, że było miło zostać zaproszoną na ucztę na swoją cześć na piękny, lśniący dwór. Nie mogło być nic lepszego.
Zamknęłam oczy i nabrałam powietrza. Przytrzymałam je przez chwilę, podczas gdy Taranis mówił coraz piękniejszym głosem. Skoncentrowałam się na oddechu, nie na głosie. Czułam swój oddech, rytm swojego ciała. Skoncentrowałam się na nabieraniu i wypuszczaniu powietrza, na kontrolowaniu tego, jak wciągam je do środka, trzymam je aż do bólu i wreszcie powolutku wypuszczam.
W ciszy usłyszałam nagle głos Doyle’a. Skoncentrowałam się na tyle, by zrozumieć, co mówi.
– Księżniczka jest przytłoczona twoją obecnością, królu Taranisie. To właściwie jeszcze dziecko. Trudno jej wytrzymać twoją moc.
Doyle ostrzegł mnie, że Taranis jest tak dobry w osobistej magii, że używa jej rutynowo przeciwko innym sidhe. Nikt mu nigdy nie powiedział, że to zabronione, ponieważ był królem i większość dworzan się go bała. Za bardzo się go bali, by mu to wytknąć. Dzięki ostrzeżeniu Doyle’a skoncentrowałam się na oddychaniu. Większą część życia spędziłam wśród istot, które lepiej ode mnie posługiwały się magią osobistą, więc nauczyłam się wyzwalać spod jej wpływu. Czasami wymagało to robienia, takich rzeczy, jak ta sztuczka z oddychaniem. Większość sidhe prędzej by zerwała zaklęcie, niż usiłowała wytrzymać moc innego sidhe. Ja podjęłam to wyzwanie.
Powoli otworzyłam oczy, mrugając, aż poczułam się lepiej. Uśmiechnęłam się.
– Przepraszam, królu Taranisie, Doyle ma rację. Jestem odrobinę przytłoczona twoją obecnością.
Odwzajemnił uśmiech.
– Moje najszczersze przeprosiny, Meredith. Nie chciałem sprawić, żebyś się źle poczuła.
Może i faktycznie nie chciał, żebym się źle poczuła, chciał jednak, żebym przyszła na przyjęcie, które wydawał. Chciał tego tak bardzo, że usiłował mnie nakłonić za pomocą magii do przyjęcia zaproszenia.
Ja dla odmiany chciałam spytać, dlaczego tak bardzo mu na tym zależy. Taranis jednak dobrze wiedział, kto mnie wychował, a nikt nigdy nie posądziłby mojego ojca o to, że jest nieuprzejmy. Bywał bezpośredni, to prawda, ale nigdy nieuprzejmy. Nie mogłam udawać dzikuski, tak jak przed Maeve Reed. Znał mnie lepiej od niej. Problem w tym, że nie miałam pojęcia, jak dowiedzieć się tego, co chciałam wiedzieć, nie pytając o to wprost.
Ale to nie było ważne. Król był zbyt zajęty próbami oczarowania mnie, by zwracać uwagę na inne rzeczy.
Nie próbowałam dorównać czarem jednemu z największych czarodziei, jakich kiedykolwiek zrodziły nasze dwory. Wolałam spróbować czegoś innego.
– Zapamiętałam twoje włosy jako słońce zanurzające się w morzu. Tak wielu sidhe miało złocistożółte włosy, ale tylko twoje miały barwy zachodzącego słońca. – Zrobiłam do tego odpowiednią minkę, jedną z tych, które kobiety stosowały od stuleci dla lepszego efektu. – A może źle zapamiętałam? Większość moich wspomnień dotyczących ciebie, kiedy nie byłeś otoczony magiczną osłoną, pochodzi z dzieciństwa. Być może ten kolor tylko mi się śnił.
Ja bym na to nie dała się złapać; żaden z moich strażników by temu nie dał wiary; Andais pewnie by mnie spoliczkowała za tak oczywistą manipulację. Ale żadne z nas nie było tak rozpieszczone przez poddanych jak Taranis. Od wieków jego poddani przemawiali do niego właśnie tak albo nawet jeszcze bardziej słodko. Jeśli ciągle się słyszało, jakim się jest cudownym, pięknym i doskonałym, w końcu zaczynało się w to wierzyć. A jeśli się w to wierzy, to nie wydaje się już głupie czy fałszywe. Jest jak prawda. Najśmieszniejsze było to, że ja naprawdę uważałam, że jego prawdziwa forma jest bardziej atrakcyjna niż ta, którą przybrał tutaj. Byłam więc w swych pochlebstwach szczera. To mogła być potężna broń.
Złociste fale skręciły się, zamieniły w pojedyncze loki. Jego prawdziwe włosy nie pojawiły się od razu, ale powoli, jakby robił striptiz. Ich prawdziwy kolor był tak karmazynowy jak zachód słońca, jakby całe niebo wypełniło się błyszczącą krwią. Ale wplecione weń były loki czerwonopomarańczowe, barwy słońca, które właśnie skrywa się za horyzont.
Wypuściłam powietrze. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wstrzymuję oddech. Nie kłamałam, kiedy mówiłam, że jego naturalny kolor jest piękniejszy niż iluzja.
– Czy teraz lepiej, Meredith? – Jego głos był niemal dotykalny, jakbym mogła nabrać jego pełne garście i przyciągnąć do siebie. Nie potrafiłam powiedzieć, jaki byłby w dotyku, ale byłoby to coś grubego, może słodkiego. Jakbym przykryła siebie watą cukrową, czymś, co stopnieje i zrobi się lepkie.
Drgnęłam, kiedy Doyle dotknął mojego ramienia. Taranis używał czegoś więcej niż tylko magicznej osłony. Osłona zmienia czyjś wygląd, ale nadal masz wybór, czy aprobujesz to czy nie. Może sprawić, że suchy liść będzie w twoich oczach słodkim kawałkiem ciastka, ale wciąż możesz wybrać, czy chcesz to ciastko zjeść. Osłona zmienia tylko doznania. Nie wpływa na twoją wolę.
Mogłam wykorzystać to, co Taranis właśnie zrobił.
– Czy pytałeś mnie o coś, Wasza Wysokość?
– Tak, pytał – powiedział Doyle. Jego głos z kolei przypominał mi coś mrocznego, gęstego i słodkiego zarazem. Zdałam sobie sprawę, że to magia sprawiła, że tak pomyślałam. Ale Doyle nie usiłował mieć nade mną władzy; próbował pomóc mi wyzwolić się spod władzy króla.
– Pytałem, czy zaszczycisz mnie obecnością na uczcie ku twojej czci.
– Jestem zaszczycona, że w ogóle zawracasz sobie tym głowę, Wasza Wysokość. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła wziąć udział w takim przyjęciu za mniej więcej miesiąc. Teraz jestem zajęta, przygotowania do świąt i tak dalej, rozumiesz. Nie mam do dyspozycji zastępów służących, żeby realizować tak sprawnie swoje pomysły jak ty. – Uśmiechnęłam się, ale w środku krzyczałam na niego. Jak śmie manipulować mną, jakbym była człowiekiem albo pomniejszą istotą magiczną. Nie tak się traktuje równego sobie. Nie powinnam być zaskoczona. Przez cały czas w najlepszym przypadku zaniedbywał mnie. Nie uważał mnie za równą sobie. Dlaczego miałby mnie jak taką traktować?
Potrafiłam zmienić kolor włosów, przyciemnić skórę, dokonać małych zmian w wyglądzie. Byłam mistrzynią w tego rodzaju zaklęciach. Ale nie miałam nic, co ochroniłoby mnie przed mocą Taranisa.
W czym byłam lepsza od niego? Miałam moc ciała, której on nie miał, ale to było coś, co mogło tylko zabijać, i tylko przez dotyk. Nie chciałam go zabić, tylko trzymać go w bezpiecznej odległości.
Tymczasem on ciągnął swoim słodkim głosem:
– Bardzo bym się cieszył, gdybyś zawitała do mnie jeszcze przed świętami.
Dłoń Doyle’a zacisnęła się na moim ramieniu. Sięgnęłam, by jej dotknąć i poczuć jego skórę. W czym byłam lepsza od Taranisa?
Przesunęłam rękę i Doyle dotknął jej palcami. Jego dłoń była bardzo rzeczywista, bardzo solidna. Jego dotyk pomagał mi nie dać się uwieść temu słodkiemu głosowi i lśniącemu pięknu.