– Dwóch pierwszych? – spytałam.
Skinęła głową.
– Pierwszy wypadek prawdopodobnie nie zostałby dokładniej zbadany, gdyby nie wydarzył się w bogatej części miasta. Tylko sześć dorosłych ofiar. Pewnie byłaby to kolejna nierozwiązana sprawa. Ale ofiary były szychami, więc kiedy ktoś zaatakował klub, w centrali podniesiono larum i od razu dostaliśmy pomoc brygady specjalnej. Potrzebowaliśmy jej, ale nigdy byśmy jej nie dostali tak szybko, gdyby wśród pierwszych ofiar nie było przyjaciół burmistrza i komendanta policji. – W jej głosie słychać było gorycz i zmęczenie.
– Pierwsze morderstwa miały miejsce w prywatnej rezydencji? – spytałam.
Lucy skinęła głową. Była zmęczona i przybita, ale spokojniejsza.
– Tak. Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego. Uroiłam sobie, że już wcześniej był jakiś tego rodzaju atak i nagle znajdziemy na przykład jakąś wytwórnię narkotyków, w której będą leżały dziesiątki gnijących ciał. Jedyną gorszą rzeczą od tych wypadków byłby jakiś starszy. – Znowu pokręciła głową, przeczesując rękami włosy, po czym zmierzwiła je. – W każdym razie, pierwszy wypadek miał miejsce w prywatnej rezydencji. Znaleźliśmy parę, która tam mieszkała, dwójkę gości, dwoje służących.
– Jak daleko znajduje się ten dom od klubu, w którym byliśmy? – spytałam.
– Oba leżą niedaleko Holmby Hills.
Poczułam, jak Doyle za mną nieruchomieje. Cisza zdawała rozchodzić się od nas jak kręgi na wodzie. Wszyscy wpatrywaliśmy się w nią i staraliśmy się nie patrzeć na siebie.
– Powiedziałaś Holmby Hills? – spytałam.
Odwzajemniła spojrzenie.
– Tak. Co was tak zatkało?
Spojrzałam na Doyle’a. On na mnie. Rhys oparł się o ścianę jak gdyby nigdy nic, ale nie potrafił ukryć podniecenia. Nie mógł nic na to poradzić, ale podobało mu się to.
Galen ukrył się w aneksie kuchennym, wycierając kubek. Mróz usiadł obok mnie, jego twarz nic nie wyrażała. Nicca patrzył szczerze zdziwiony i zdałam sobie sprawę, że nie wie, gdzie mieszka Maeve Reed. Pomagał nam przy przygotowaniach do rytuału płodności, ale nie znał jej adresu.
– Nie – powiedziała Lucy. – Nie będziecie tu tak siedzieć jak trusie. Kiedy powiedziałam Holmby Hills, spojrzeliście na mnie tak, jakbym wdepnęła w coś paskudnego. Nie możecie robić niewinnych min i nie powiedzieć mi, o co chodzi.
– Możemy robić to, na co mamy ochotę – odparł Doyle.
Spojrzała na mnie.
– Czy zamierzasz uniknąć odpowiedzi? Zaryzykowałam karierę, przychodząc tutaj i rozmawiając z wami.
– To ciekawe – powiedział Doyle. – Dlaczego przyjście tutaj i rozmowa z nami miałyby cię kosztować karierę? Masz informacje Teresy i zapewnienie Jeremy’ego, że to było zaklęcie. Co jeszcze mamy powiedzieć?
Zmierzyła go wzrokiem.
– Nie jestem głupia, Doyle. Gdzie nie spojrzę, w tej sprawie są istoty magiczne. Peterson po prostu nie chce tego widzieć. Pierwszy wypadek wydarzył się tuż obok rezydencji Maeve Reed. To sidhe z rodziny królewskiej. Wygnana czy nie, nadal jest jedną z was. Obdzwoniliśmy okoliczne szpitale, szukając kogoś wykazującego objawy podobne do tych, które miały nasze ofiary. Znaleźliśmy jedną taką osobę.
– Macie ocalałego? – spytał Rhys.
Spojrzała na niego, potem na Doyle’a i na mnie.
– Nie mamy pewności. Żyje i z każdym dniem ma się coraz lepiej. – Patrzyła na nas dwoje. – Czy to was zachęci do mówienia, jeśli powiem, że to istota magiczna?
Nie wiem jak reszta, ale ja nawet nie próbowałam kryć wyrazu zaskoczenia na twarzy.
Lucy uśmiechnęła się do nas, prawie złośliwie, jakby wiedziała, że nas ma.
– Nie chce się skontaktować z Urzędem do spraw Ludzi i Istot Magicznych. Bardzo mu zależy na tym, żeby tego uniknąć. Porucznik Peterson twierdzi, że istoty magiczne nie mają z tą sprawą nic wspólnego, a to, że Maeve Reed mieszka blisko miejsca pierwszego wypadku, to zbieg okoliczności. Twierdzi, że nawet istota magiczna by czegoś takiego nie przeżyła. – Rozejrzała się po pokoju, patrząc po kolei na wszystkich nas. – Nie wierzę w to. Widziałam istoty magiczne, które szybko dochodziły do siebie po obrażeniach, których człowiek by nie przeżył. Widziałam, jak jeden z was spadł z wieżowca, a potem wstał, otrzepał się i poszedł dalej. – Znowu pokręciła głową. – Nie, to ma coś wspólnego z waszym światem, prawda?
Z ledwością powstrzymywałam się od tego, by nie spojrzeć na któregoś z moich strażników.
– Czy powiecie mi prawdę, jeśli pozwolę wam porozmawiać z rannym? Porucznik Peterson zarządził, że mamy nie mieszać w to istot magicznych. Ten ranny to moja przykrywka. Zawsze mogę powiedzieć, że szukałam kogoś, kto pomoże mu się przystosować do warunków wielkiego miasta. A że akurat znalazłam was, to już nie moja wina.
– Sądzisz, że jest spoza miasta? – spytałam.
– Jasne, że nie ma na czole napisu „nigdy nie byłem w dużym mieście”, ale kiedy po raz pierwszy usłyszał buczenie monitora rejestrującego pracę serca, zaczął krzyczeć. Pochodzi z miejsca, w którym nigdy nie widziano nowoczesnego sprzętu. Pielęgniarki mówiły, że musiały zabrać z jego sali telewizor, bo gdy go włączyły, o mało nie dostał ataku serca.
Spojrzała na mnie.
– Porozmawiaj ze mną, Merry, proszę. Porozmawiaj ze mną. Nie powiem porucznikowi. Nie mogę. Proszę, pomóż mi to powstrzymać, cokolwiek to jest.
Spojrzałam na Doyle’a, Mroza i Rhysa. Galen wrócił z kuchni, ale rozłożył szeroko ręce i wzruszył ramionami.
– Ostatnio nie miałem za wiele do czynienia z pracą detektywa, więc chyba nie powinienem zabierać głosu.
– Królowej to się nie spodoba – odezwał się niespodziewanie Nicca. Mówił wyraźnie, ale zarazem cicho, jakby był dzieckiem szepczącym z obawy, że ktoś go może podsłuchać.
– Nie mówiła, że nie wolno nam dzielić się informacjami z policją – powiedział Doyle.
– Naprawdę? – spytał Nicca jeszcze ciszej.
Odwróciłam się na kanapie, by Nicca spojrzał mi prosto w twarz.
– To prawda, królowa nie zakazała nam rozmów z policją.
Westchnął ciężko.
– Dobrze. – Znowu odpowiedź dziecka. Dorośli powiedzieli mu, że nie będzie kłopotów, a on im uwierzył.
Jeszcze raz wymieniliśmy spojrzenia, po czym powiedziałam:
– Rhysie, powiedz jej o zaklęciu.
Tak też zrobił, podkreślając przy tym, że nie jesteśmy pewni, czy na dworach pozostał jeszcze ktoś, kto mógłby rzucić to zaklęcie, i że to mógł być jakiś człowiek – czarownik albo wiedźma. Byliśmy pewni tylko jednego: nie był to nikt z Dworu Unseelie.
– Skąd możecie mieć pewność? – spytała Lucy.
Po raz kolejny wymieniliśmy spojrzenia.
– Wierz mi, Lucy, królowa nie musi się martwić przestrzeganiem praw obywatelskich. Jest bardzo dokładna, kiedy kogoś przesłuchuje.
Wpatrywała się w nas badawczo.
– A jak dokładni mogą być twoi strażnicy?
Zmarszczyłam brwi.
– O czym mówisz?
– Słyszałam plotki o tym, co królowa robi ze swoimi ludźmi. Czy potraficie zrobić coś równie skutecznego bez pozostawiania śladów?
Uniosłam brwi.
– Czy prosisz nas o to, o co myślę, że nas prosisz?
– Proszę was o powstrzymanie tego czegoś przed ponownym uderzeniem. Ranny w szpitalu nie chciał rozmawiać z policją ani z pracownikiem Urzędu do spraw Ludzi i Istot Magicznych. Wpadł w panikę, kiedy zaproponowałam, że możemy pomóc mu skontaktować się z ambasadorem, jeśli pracownik urzędu mu nie odpowiada. Widząc, jak go przeraziła perspektywa rozmowy z ambasadorem, pomyślałam, że wy moglibyście go przestraszyć jeszcze bardziej.