– Cokolwiek zechce – powiedział Bucca.
– A to znaczy – włączył się Rhys – że kiedy zabije Maeve Reed, nie będzie miał żadnego celu. Będzie po prostu ogromną siłą, która niszczy wszystko wokół.
– Bystry chłopiec – pochwalił go Bucca.
Spojrzałam na Rhysa.
– Skąd masz taką pewność?
– Oddałem Bezimiennemu większość swojej magii. Wiem, do czego jest zdolny. Nie możemy dopuścić do tego, żeby zabił Maeve. Tak długo, jak ona żyje, będzie usiłował ją zabić i ukrywał się, dopóki tego nie zrobi. Gdy tylko ją zabije, uderzy na całe miasto. Najgorsza energia, jaką dysponowały istoty magiczne, zostanie uwolniona w południowej Kalifornii. On spustoszy LA tak, jak Godzilla Tokio w japońskich filmach.
– Jak mam przekonać Petersona, że jakaś starożytna magiczna istota może zniszczyć miasto? – spytała Lucy.
– Nie uda ci się – odrzekłam. – Nie uwierzy.
– Więc co mamy robić?
– Musimy chronić Maeve Reed. Może uda się ją nakłonić, żeby wyjechała do Europy. Może po prostu musimy ją trzymać pod strażą, zanim wymyślimy coś innego.
– Niezły pomysł – przyznał Rhys.
– Zwracam honor – powiedział Bucca. – Ty też jesteś bystra.
– Miło mi to słyszeć – odparłam. – Czy ktoś ma komórkę?
Lucy miała. Zadzwoniłam do Maeve. Odebrała Marie, jej osobista asystentka.
– To księżniczka! To księżniczka! – krzyczała histerycznie. Słuchawkę przejął Julian.
– Meredith, to ty?
– Tak. Co się dzieje?
– Coś tu jest, coś tak potężnego, że nawet nie jestem w stanie tego ogarnąć. Próbuje sforsować osłonę i chyba zaczyna mu się to udawać.
Zaczęłam biec w kierunku drzwi.
– Zaraz tam będziemy. Wyślemy przed nami policję.
– Nie sprawiasz wrażenia zaskoczonej. Wiesz, co to za siła?
– Tak – odparłam i powiedziałam mu, kiedy biegliśmy przez szpital do samochodu, o Bezimiennym, choć i tak byłam pewna, że w niczym mu to nie pomoże.
Rozdział 41
Zanim dojechaliśmy do posiadłości Maeve Reed, była ona już otoczona przez policję. Radiowozy, samochody bez oznaczeń, wozy opancerzone, karetki czekające w bezpiecznej odległości. Pistolety były wszędzie. Wszystkie wymierzone w mur otaczający rezydencję. Kłopot w tym, że nie było nikogo, w kogo można by strzelać.
Kobieta w pełnym rynsztunku brygady antyterrorystycznej stała za barierą z samochodów w pentagramie i kręgu, który narysowała kredą na jezdni. Los Angeles było jednym z pierwszych miast, w których policja wprowadziła osoby o zdolnościach nadprzyrodzonych do wszystkich jednostek specjalnych.
W chwili, gdy silnik samochodu zgasł, wyczułam jej zaklęcie. Czyniło powietrze trudnym do oddychania. Doyle, Mróz i ja przyjechaliśmy z Lucy. Doyle źle zniósł szybką jazdę. Ukląkł teraz obok rosnących przy drodze krzewów. Ludzie mogliby pomyśleć, że się modli – i faktycznie, w pewnym sensie to robił. Odnawiał swój kontakt z ziemią. Doyle był przerażony prawie wszystkimi środkami transportu wymyślonymi przez człowieka. Mógł podróżować mistycznymi drogami, które mnie z kolei napełniały przerażeniem, ale szybka jazda po Los Angeles to było coś ponad jego siły. Mróz, w odróżnieniu od niego, nie miał z tym problemu.
Pozostali strażnicy i Mędrzec wysiedli z vana. Na skutek nalegań Doyle’a wrócili do mojego mieszkania po broń. Lucy była temu przeciwna, ale wyjaśnił jej, że dopóki nie przedrzemy się przez osłonę Bezimiennego, kule nie będą się go imać. Zapewnił ją, że w mieszkaniu mamy magiczną broń, dzięki której sforsowanie osłony powinno być możliwe.
Lucy przyznała, że to warte nadrobienia drogi. Uprzedziła przez radio innych policjantów, że bez wsparcia magii nie zdołają nawet zobaczyć atakującego, a co dopiero go ostrzelać.
Najwyraźniej uwierzyli jej na słowo. Prawdopodobnie wiedźma, którą sprowadzili, początkowo próbowała czegoś prostego, a gdy to nie przyniosło żadnych rezultatów, zaczęła pisać kredą. Jej magia działała jak muskający skórę wiaterek.
Zaklęcie rozwinęło się i uderzyło w swój cel. Powietrze drgało jak nad rozgrzanym asfaltem w upalny dzień. Tylko że tutaj słup rozgrzanego powietrza unosił się jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią.
Nie byłam pewna, czy policjanci bez zdolności nadprzyrodzonych w ogóle byli w stanie coś zauważyć, ale ich sapnięcia i przekleństwa przekonały mnie, że tak.
Lucy wpatrzyła się w słup drgającego powietrza.
– Czy mamy po prostu w to strzelać?
– Tak – odparł Mróz.
To naprawdę nie miało znaczenia, co zrobimy. Ktoś jednak musiał wydać rozkaz do strzału, bo nagle zewsząd zaczęły dobiegać wystrzały, zamieniając się w jedną wielką eksplozję.
Kule przechodziły przez słup powietrza, jakby tam nic nie było. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie wszystkie te kule poleciały, ponieważ w końcu musiały w coś trafić. Potem rozległy się krzyki:
– Wstrzymać ogień!
Nagła cisza zadźwięczała mi w uszach. Słup powietrza dalej naciskał na mur posiadłości Maeve czy też raczej na jej osłonę. Wydawał się nie zwracać uwagi na ostrzał.
– Co się dzieje? – spytała Lucy.
– Używa specjalnego rodzaju osłony, która pozwala istotom magicznym ukrywać się przed oczami śmiertelników – odparł Doyle. Podszedł do nas, gdy obserwowaliśmy strzelaninę.
Lucy spojrzała na mnie.
– Umiesz to zrobić?
– Nie – odparłam.
– Ani nikt inny spośród nas – dodał Doyle. – Oddaliśmy tę umiejętność Bezimiennemu.
– Nigdy nie byłam w stanie zrobić czegoś takiego – powiedziałam.
– Urodziłaś się po tym, jak ostatni raz oddaliśmy naszą magię Bezimiennemu – zauważył Doyle. – Jak ktoś mógłby cię winić za to, że jesteś gorsza, niż my kiedyś byliśmy?
– Wiedźma złamała trochę osłony – włączył się Mróz.
– Ale nie wystarczająco – odparł Doyle.
Wymienili spojrzenia.
– Nie ma mowy – powiedziałam. – Nawet o tym nie myślcie.
Spojrzeli na mnie.
– Meredith, musimy go powstrzymać.
– Nie – odparłam. – Musimy tylko utrzymać Maeve Reed przy życiu. Tak, jak postanowiliśmy. Nie było mowy o tym, żeby zabijać Bezimiennego. A zresztą, czy jego w ogóle można zabić?
Znów wymienili spojrzenia.
– Nie, nie można – włączył się Rhys.
– Czy on jest realny? – spytała Lucy.
– Co masz na myśli?
– Czy to jest ciało stałe, któremu możemy coś zrobić naszymi kulami?
Skinął głową.
– Tak, na to jest wystarczająco realny. Pod warunkiem, że nie ma magicznej osłony.
– Musimy go jej pozbawić – powiedział Doyle.
– Niby jak? – spytałam i zrobiło mi się niedobrze na samą myśl, czego to może wymagać.
– Musi zostać zraniony – stwierdził Mróz.
Spojrzałam na jego arogancką minę i domyśliłam się, że coś przede mną ukrywa. Ścisnęłam go za ramię.
– Jak możemy go zranić? – spytałam.
Jego spojrzenie złagodniało, gdy popatrzył na mnie; szarość jego oczu zmieniła się z barwy chmur burzowych w kolor nieba zaraz po deszczu, gdy właśnie zza chmur wychodzi słońce.
– Magiczną bronią, jeśli władający nią posługuje się nią z dostateczną biegłością.
Ścisnęłam mocniej jego ramię.
– Co to znaczy: z dostateczną biegłością?
– Z biegłością dostateczną, żeby nie dać się zabić – wyjaśnił Rhys.
Mróz i Doyle popatrzyli na niego nieprzyjaźnie.
– Słuchajcie, nie mamy czasu na wygłupy. Jeden z nas musi mu upuścić krwi – powiedział.
Dalej trzymałam Mrożą za ramię, ale spojrzałam na Doyle’a.
– Który z was dwóch jest na tyle biegły w posługiwaniu się bronią, żeby to zrobić?