Выбрать главу

Pozostali dwaj policjanci i Lucy byli bladzi, ale trzymali pistolety w gotowości.

Kiedy magiczna osłona opadła, Galen odsunął się od muru i stał oniemiały, patrząc na to, co było przed nami. Ledwo mogłam patrzeć. Byłam po części człowiekiem; mój umysł mógł nie wytrzymać tego wszystkiego, podobnie jak umysły tych dwóch policjantów. Musiałam jednak się temu czemuś przyjrzeć.

Jak można opisać coś niemożliwego do opisania? To coś miało macki, oczy, ręce, usta i zęby, ale za każdym razem, gdy wydawało mi się, że udaje mi się dostrzec, jakiego jest kształtu, ten kształt się zmieniał. Może po prostu nie mogłam tego ogarnąć umysłem. Może to, co widziałam, było wszystkim, co mogłam pojąć. Może ta drżąca góra przede mną była okrojoną wersją tego, co mój umysł pozwalał mi widzieć, może nie wytrzymałabym straszniejszego widoku.

Lucy wpatrywała się w ziemię, grymas bólu wykrzywiał jej twarz.

– I my to mamy zabić, tak? – spytała.

– Powstrzymać – odparł Galen. – Tego nie można zabić.

Potrząsnęła głową, zaciskając mocniej palce na pistolecie, po czym zmusiła się do spojrzenia w górę.

Policyjne krótkofalówki zaskrzeczały. Wydano rozkaz: ognia!

Zdążyłam tylko pomyśleć: „Gdzie jest Maeve?”, gdy nagle Galen rzucił się na mnie i przygniótł mnie do ziemi. Chwilę później usłyszałam świst kul nad głową. Jeden z krzyczących policjantów wyrwał się dwóm kolegom, którzy usiłowali go przewrócić na ziemię, i padł trafiony serią kul. W tej chwili ostrzał policjantów był dla nas bardziej niebezpieczny niż Bezimienny.

– Mamy tu zabitego! – krzyknęła Lucy do krótkofalówki. – Zginął od naszego ognia! Nie możemy dłużej chronić cywilów! Wstrzymajcie ogień, chyba że jasno widzicie cel, do którego strzelacie. – Strzały nie milkły. Lucy krzyczała dalej: – Zabiliście jednego z naszych! Powtarzam: jednego z naszych!

Strzały zaczęły wreszcie cichnąć, aż w końcu całkiem umilkły. Przez kilka chwil leżeliśmy jeszcze na ziemi, nasłuchując. Zaczerpnęłam powietrza, jakbym robiła to po raz pierwszy w życiu. A może to zakrwawione ciało nieżyjącego policjanta sprawiło, że oddychanie stało się taką przyjemnością, zupełnie jakbyśmy wszyscy nadrabiali za niego.

W końcu Lucy uklękła. Pozostali policjanci również zaczęli się podnosić. Nie upadli na ziemię bez życia, więc i my ostrożnie wstaliśmy.

– Patrzcie – powiedział jeden z policjantów.

Spojrzeliśmy. Bezimienny krwawił. Krew leciała karmazynową strużką z jego „głowy”.

– Cholera – powiedziała Lucy. – Chyba będziemy potrzebować dział przeciwpancernych, żeby to coś rozwalić.

Zgodziłam się z nią.

– Ile czasu zajęłoby ich sprowadzenie?

– Zbyt dużo – odparła. Jej krótkofalówka znowu zaskrzeczała. Wsłuchała się w niewyraźny głos, po czym powiedziała: – Helikopter już wyleciał. Musimy odszukać panią Reed i wydostać ją na zewnątrz.

Nie musieliśmy szukać pani Reed; to ona odszukała nas. Ona i Gordon Reed wyszli zza rogu budynku tak szybko, na ile pozwalał stan jej męża. Za nimi szedł Julian. Największym niebezpieczeństwem w pierwszej chwili było to, że z nerwów ktoś mógł do nich strzelić. Jakoś się opanowaliśmy, ale i tak w skroniach mi pulsowało i wszyscy patrzyliśmy na siebie wielkimi oczami.

Maeve Reed ścisnęła moją rękę dwiema swoimi.

– Czy to Taranis? Czy się dowiedział?

– O dziecku nie.

– W takim razie…

– Dowiedział się o naszym spotkaniu.

– Pani Reed – powiedział jeden z policjantów – musimy wyprowadzić panią poza teren posiadłości.

Pocałowała mnie w policzek i pozwoliła, by policjant podsadził ją, żeby przeszła przez mur.

Potem przyszła kolej na Gordona Reeda. Nic nie mówił. Wydawał się całkowicie pochłonięty tym, żeby oddychać równo i stać prosto pomiędzy Julianem i tym samym policjantem, który przed chwilą pomagał Maeve.

– A gdzie twoi pozostali ludzie? – spytałam Juliana, gdy już państwo Reed byli bezpieczni.

– Wszyscy z wyjątkiem Maxa nie żyją. Max był zbyt ciężko ranny, żeby z nami iść. Ukryłem go więc w domu.

Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Na szczęście policjant powiedział do Juliana: „Teraz pan” – i nie musiałam już nic mówić, patrzyłam tylko, jak wchodzi na mur. Za nim zaczęli przechodzić na drugą stronę policjanci.

Nagle Lucy powiedziała cicho:

– O mój Boże. Odwróciłam się do Bezimiennego.

Białe włosy Rhysa błyszczały na tle ciemniejszych kolorów potwora. Coś pomiędzy ręką a macką było owinięte wokół niego na wysokości piersi. Ostrze jego toporka zabłysło w słońcu, gdy rzucił nim w oko wielkości samochodu. Oko zalało się krwią, a potwór krzyknął. Rhys również.

– Zabierzcie stąd Merry – powiedział Galen. A potem zaczął biec w stronę pola walki.

Rozdział 43

Nie czekałam, aż Nicca albo Lucy mnie złapią, tylko pobiegłam za Galenem. Moje sandały nie nadawały się za bardzo do biegu, toteż zrzuciłam je, gdy tylko wbiegłam za róg. Kitto deptał mi po piętach, a Nicca i Mędrzec byli tuż za nim. Lucy i ostatni policjant, który został na terenie posiadłości, zamykali stawkę.

Jednak to, co ujrzeliśmy, zmroziło nas wszystkich na kilka chwil. Bezimienny zamiast nóg miał jakąś poskręcaną masę, której widoku nie mogłam wytrzymać. Chciałam krzyknąć, ale wiedziałam, że jeśli zacznę, nie będę mogła przestać – jak policjant wciąż leżący pod murem.

Rhys nadal był otoczony w pasie przez mackę, ale przestał się ruszać. Jego ręce zwisały bezwładnie i wiedziałam, że w najlepszym razie jest nieprzytomny, w najgorszym zaś… wolałam nie kończyć tej myśli. Będzie na to czas później.

Policjanci z brygady antyterrorystycznej, którzy przyszli tu z moimi strażnikami, leżeli wokół Bezimiennego jak wyrzucone zabawki. Bezimienny miał za sobą basen, zdołał już zniszczyć domek kąpielowy.

Srebrne włosy Mroza opadały połyskliwą kurtyną. Jedna ręka zwisała bezwładnie przy jego boku, ale udało mu się dotrzeć do potwora. Zanurzył Zimowy Pocałunek w jego ciele. Macka uderzyła go, rzucając nim o ścianę. Upadł bezwładnie. Tylko ręka Galena na ramieniu powstrzymała mnie przed podbiegnięciem do niego.

– Zobacz – powiedział mój zielony rycerz.

Tam, gdzie utkwił miecz Mroza, widać było białą, rosnącą kropkę. Kiedy była już wielkości dużego stołu, uświadomiłam sobie, że to mróz i lód. Zimowy Pocałunek właśnie tak działał. Bezimienny jednak wyrwał z siebie ostrze i odrzucił miecz za siebie. Plama zimna została, ale już się nie powiększała.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu Doyle’a i zobaczyłam go leżącego w kałuży krwi. Uniósł się na ręce, a wtedy potwór uderzył go jakby od niechcenia, wrzucając do basenu. Zniknął pod wodą.

Galen odwrócił mnie do siebie, ściskając moje ramiona tak mocno, że aż bolało.

– Przyrzeknij mi, że nie podejdziesz do tego czegoś.

– Galenie…

Potrząsnął mną.

– Musisz mi to przyrzec!

Nigdy jeszcze nie widziałam go tak zawziętego i wiedziałam, że nie pozwoli, bym poszła im na pomoc, i sam im też nie pomoże, zanim przyrzeknę, że nie ruszę się z miejsca.

– Przyrzekam.

Przyciągnął mnie i pocałował gwałtownie, po czym pchnął mnie do Kitta.

– Musisz ją chronić – przykazał mu.

Potem on i Nicca wymienili spojrzenia i wyciągnęli pistolety. Lucy i policjant zrobili to samo. Wszyscy ustawili się w szyku i zaczęli strzelać.

W końcu zabrakło im amunicji. Potwór zaczął iść w ich stronę. Lucy zdołała uciec do domu. Towarzyszący jej policjant miał mniej szczęścia. Chwyciło go coś, co wyglądało jak gigantyczne, szponiaste ręce, ale niezupełnie nimi było. Te olbrzymie szpony wbiły się w niego, wysyłając w powietrze strumienie krwi. Mężczyzna krzyknął rozdzierająco, a potem raptownie nastała cisza i mogłabym przysiąc, że słyszałam w niej odgłos darcia ubrania, a potem rozdzierania ciała i trzask kości, gdy potwór złamał mężczyznę na pół i cisnął go w naszym kierunku.