Z drugiej strony (odezwała się ta część mojego umysłu, która błagała myśli o podsłuchach, żeby poszły sobie precz) musiałem przyznać, że sam się zdziwiłem, kiedy Orolo przejawił nagłe zainteresowanie uchybieniami w przekładach ze starorthyjskiego.
Kto by pomyślał, że nasz kosmograf jest takim entuzjastą martwych języków?
No cóż, określenie entuzjasta było jednym z tych nieśmiertelnych słów, które praktycznie niezmienione przetrwały od czasów języka protorthyjskiego i weszły do fluksyjskiego. Po fluksyjsku (początkowo uważałem, że w takim właśnie znaczeniu użył go Corlandin) oznaczało po prostu miłośnika czegoś. Sens protorthyjski był jednak niespecjalnie pochlebny dla fraa, a tym bardziej dla teoryka. No i jeszcze martwy język: ciekawy dobór słów. Czy naprawdę był martwy, skoro Orolo umiał w nim czytać? A jeżeli Orolo słusznie zarzucał tłumaczeniom przekłamania, to czy Corlandin, nazywając oryginał martwym, w pewnym sensie nie wytknął mu błędu? W pokrętny sposób, niewymagający mozolnego dowodu?
Przeleżałem chyba kilka godzin, nie śpiąc i zmagając się z takimi myślami, aż doznałem iluminacji: cokolwiek mówił mi fraa Orolo (nawet jeśli mnie w ten sposób zawstydzał lub sprawiał mi przykrość), nigdy nie przyprawił mnie swoimi słowami o bezsenność. Co innego fraa Corlandin. Zacząłem myśleć o tym, żeby jednak przystąpić do edharczyków.
Oczywiście pod warunkiem, że mnie zechcą. A wcale nie miałem pewności, że tak się stanie. Nie byłem przesadnie lotny w kwestiach czystej teoryki; wielu fidów przerastało mnie o głowę i na pewno zostało to zauważone. Dlaczego pra-suur Tamura zadała mi pierwsze — i najłatwiejsze — pytanie? Bała się, że z trudniejszym sobie nie poradzę? Dlaczego Orolo wolał zrobić ze mnie koncypienta, zamiast zagonić mnie do studiowania teoryki? Dlaczego Corlandin chciał mnie zwerbować? Poskładawszy w całość elementy tej układanki, doszedłem do wniosku, że wszyscy doskonale wiedzą, że nie nadaję się do Saunta Edhara, i niektórzy starają się złagodzić moje rozczarowanie.
Część 2 APERT
Ita: (1) U schyłku Epoki Praksis: skrótowiec (w związku z tym w starszych tekstach zapisywany czasem ITA), którego dokładne pochodzenie poszło w zapomnienie w okresie Zwiastunów i Straszliwych Wypadków, wraz z utratą niedbale przechowywanych informacji. Większość uczonych jest zgodna, że pierwsze dwie litery pochodzą od słów Information Technology, pyerdu stosowanego pod koniec Epoki Praksis na określenie urządzeń syntaktycznych. Pochodzenie trzeciej litery pozostaje kwestią sporną; według różnych hipotez może ona oznaczać autorytet, alians, archiwum, agregację, amalgamat, analityka, agencję lub asystenta. Naturalnie każda z tych możliwości inaczej tłumaczy rolę itów w okresie przed Rekonstrukcją; każda też ma swoich zwolenników i przeciwników w suwinach. (2) We wczesnym noworthyjskim (do czasów Drugiej Łupieży): referat w koncencie zajmujący się praksis urządzeń syntaktycznych. (3) W późnym noworthyjskim: wyklęta kasta rzemieślnicza, tolerowana w trzydziestu siedmiu koncentach zbudowanych wokół Wielkich Zegarów, które stanowią zaprzeczenie reform Drugiej Łupieży, ponieważ ich mechanizmy oparto na podzespołach wykorzystujących urządzenia syntaktyczne. Itowie żyją w ścisłej separacji od deklarantów i są odpowiedzialni za obsługę i konserwację tych podzespołów.
W ostatnią noc 3689 roku śniło mi się, że coś trapi fraa Orola. Wszyscy to widzieli, ale pod żadnym pozorem nie chcieli o tym otwarcie rozmawiać. Była to więc tajemnica — lecz tajemnica znana każdemu: planety zbaczały z trajektorii i zegar zaczynał się mylić. Jednym z elementów zegara było bowiem planetarium: mechaniczny model Układu Słonecznego ilustrujący wzajemne ułożenie planet i wielu ich księżyców. Znajdowało się w narteksie, pomiędzy Bramą Dzienną i północną nawą. Przez trzydzieści cztery stulecia spisywało się bez zarzutu, po czym nagle się rozjechało. Marmurowe, kryształowe, stalowe i lazurytowe kule przedstawiające planety znalazły się w takich pozycjach, które nijak nie pasowały do tego, co fraa Orolo obserwował nawet przez najmniejsze ze swoich teleskopów. We śnie nie było o tym mowy, ja jednak wyczuwałem instynktownie, że problem ma coś wspólnego z itami, ponieważ planetarium należało do urządzeń napędzanych mechanizmami, którymi opiekowali się w sklepionym lochu pod tumem.
Chodziły słuchy, że mechanizm planetarium ma również wpływ na rytm pracy głównego zegara. Jeżeli itowie nie skorygują nawarstwiającego się odchylenia, wkrótce stanie się ono oczywiste dla wszystkich, kiedy na przykład dzwony rozdzwonią się o innej porze niż w południe, a Brama Dzienna otworzy się przed świtem — lub po nim.
W normalnym wszechświecie błędy w pracy zegara stałyby się widoczne znacznie później niż brak synchronizacji pomiędzy planetarium i prawdziwymi ciałami niebieskimi, ale w świecie rządzonym logiką snu jedno i drugie wydarzyło się równocześnie. Kiedy więc zastanawiałem się, co dręczy fraa Orola, widziałem, jak planetarium błędnie podaje aktualną fazę księżyca, a miastowi o północy wchodzą do koncentu przez Bramę Dzienną. Nie wiedzieć czemu, żaden z tych problemów nie martwił mnie tak bardzo, jak dźwięki dobiegające z dzwonnicy: dzwony wygrywały niewłaściwe zmiany…
Otworzyłem oczy i usłyszałem dzwon obwieszczający początek apertu — tak w każdym razie domyślali się moi towarzysze z celi, bo nie sposób było to stwierdzić, nie wsłuchawszy się w dzwony przez kilka minut. Mechanizm dzwonnicy na co dzień wygrywał standardowe kuranty, takie jak przy kolejnych pełnych godzinach, ale podczas rytów i innych ważnych wydarzeń odłączaliśmy go i wydzwanialiśmy zmiany, czyli permutacje dźwięków. Zmiany rządziły się specyficznym kodem, który musieliśmy umieć rozszyfrować. Dzięki temu mogliśmy rozpowszechniać informacje po całym rozległym terenie koncentu, a mieszkańcy extramuros nie mieli pojęcia, o co chodzi.
Nie dlatego, że okazja do apertu była utajniona: mieliśmy pierwszy dzień 3690 roku, więc o świcie miała się otworzyć nie tylko Brama Dzienna, ale także Bramy Roku i Dekady; wiedzieliśmy o tym my, wiedział także każdy statysta, który zerknął do kalendarza. Jednakże z jakiegoś powodu żaden z nas nie zamierzał nawet wstawać, dopóki nie usłyszy odpowiedniej sekwencji dźwięków z dzwonnicy: melodii zagranej wstecz, przewróconej do góry nogami, zapętlonej w specyficzny sposób.
Trzech nagich fraa siedziało więc w celi na siennikach, a obok nich walały się zmięte zawoje, zwinięte sznury i sfery zamiast poduszek. Taki szczególny dzień wymagał uroczystego stroju, do włożenia którego trzeba było mieć pomocnika. Stopy fraa Holbane’a pierwsze dotknęły posadzki, sięgnąłem więc na jego siennik, namacałem wystrzępiony skraj jeszcze ciepłego zawoju i pociągnąłem go do siebie. Fraa Arsibalt, trzeci z nas, obudził się ostatni. Ostro zrugany przeze mnie i Holbane’a, złapał za drugi, obrębiony koniec zawoju, po czym wyszliśmy na korytarz i rozciągnęliśmy go na całą długość. Fraa Holbane skrócił go, pogrubił i zmechacił, żeby dawał więcej ciepła.
Złożyliśmy z Arsibaltem zawój na pół, po czym znów oddaliliśmy się od siebie, gdy pod wpływem zabiegów Holbane’a wydłużył się trzykrotnie i stał znacznie cieńszy. Trzymając w garści zwinięty w kłębek sznur, Holbane wszedł pod zawój i wstał, przez co materiał oparł się na jego lewym barku i napiął jak namiot. Potem musiał już tylko obracać się to w jedną, to w drugą stronę i w odpowiednich momentach podnosić lub opuszczać ręce, a my z Arsibaltem uwijaliśmy się wokół niego jak planety w planetarium, owijając go i w miarę potrzeb zagęszczając lub rozrzedzając fałdy. Gotowy zawój słynął z tego, że łatwo się rozsnuwał, odczekaliśmy więc dłuższą chwilę, aż Holbane owinie się sznurem w kluczowych miejscach i zawiąże kilka bardzo ważnych węzłów. Potem obaj z Arsibaltem pomogli mi się ubrać. Arsibalt lubił być ostatni, bo przy trzecim zawoju uzyskiwało się zwykle najlepszy rezultat — co wcale nie znaczy, że był z natury próżny, przeciwnie: z całego naszego poboru właśnie on najlepiej nadawał się do życia w matemie. Był wysoki, korpulentny i nieustannie próbował wyhodować bródkę, która upodobniłaby go do starszych fraa, zanim naprawdę stanie się jednym z nich. W przeciwieństwie do takiego fraa Lio, który co rusz układał zawój w jakiś nowy strój, Arsibalt trzymał się jednego wzoru, za to chciał, żeby był zrobiony jak należy.