Выбрать главу

Kiedy już wszyscy trzej byliśmy ubrani, poświęciliśmy jeszcze chwilę na sporządzenie paru dodatkowych pętli ze sznura i uformowanie fałd kapturów-jedynego elementu oficjalnego zawoju, przez który można było wyrazić chociaż odrobinę indywidualizmu.

Przy wyjściu z budynku czekała na nas sterta gotowych sandałów. Przegrzebałem ją nogą, szukając pary odpowiedniej dla moich dużych stóp. Dyscyplina była dziełem mieszkańców ciepłych krajów, dlatego stwierdzała, że każdy deklarant ma mieć własny zawój, sznur i sferę, nie wspominała jednak ani słowem o obuwiu. W lecie nam to nie przeszkadzało, ale teraz zbliżała się pora chłodów, a podczas apertu mieliśmy wyjść extramuros, gdzie na ulicach walało się potłuczone szkło i czyhały inne zasadzki. Naciągaliśmy więc trochę przepisy Dyscypliny, wkładając na czas apertu sandały z opon, a zimą mokasyny na miękkiej podeszwie. Deklaranci z Saunta Edhara czynili tak od dawna i Inkwizycja się ich nie czepiała, wyglądało więc na to, że nic nam nie grozi. Przywłaszczyłem sobie parę sandałów i przywiązałem je do nóg.

Niespiesznie ruszyliśmy w stronę tumu. Zmniejszyliśmy nasze sfery do wielkości pięści, opletliśmy je sznurami, po czym powiększyliśmy w taki sposób, żeby napięły więżące je sieci, i sprawiliśmy, że emanowały miękkie, czerwone światło. Dzięki temu mogliśmy sobie nimi przyświecać po drodze, a kolor identyfikował nas jako dziesiętników — co było koniecznością w sytuacji, gdy za chwilę mieliśmy się przemieszać z jednorazowcami.

Po zakończeniu tych przygotowań sfery zwisały nam u bioder z prawej strony i obijały się o uda. Był to niezwykły widok, kiedy w ciemnościach dwie setki deklarantów zmierzały ze wszystkich stron do tumu. Jeśli któryś z nas chciał wyglądać jak prawdziwy saunt, brał sferę do jednej ręki i głaszcząc ją drugą dłonią, wpatrywał się w dal, jakby właśnie spłynęła na niego światłość Cnoüsa.

Czterdziestu deklarantów wstało wcześniej i zebrało się w prezbiterium. Kiedy weszliśmy do tumu, śpiewali już hymn procesjonalny apertu dziesięcioletniego. Wplecionej weń melodii nie słyszałem od dziesięciu lat — odkąd o wschodzie słońca stałem przed Bramą Dekady i patrzyłem, jak jej kamienno-stalowe odrzwia zatrzaskują się ze zgrzytem, odcinając mnie od wszystkiego, co dotąd znałem. Melodia ta przeniknęła w głąb mojego mózgu z taką siłą, że dosłownie wytrąciła mnie z równowagi. Musiałem oprzeć się o idącego obok mnie fraa — trafiło na Lio, który wyjątkowo nie wykorzystał tego do zademonstrowania rzutu przez biodro, tylko pomógł mi stanąć prosto, jakbym był przekrzywioną ikoną, i znów skupił się na rycie.

Cała muzyka była zsynchronizowana z zegarem, który pełnił role metronomu i dyrygenta, i trwała przez następny kwadrans: żadnych czytań, żadnych homilii — tylko śpiew.

Niebo było bezchmurne, toteż o wschodzie słońca światło padło prosto na kwarcowy pryzmat w gwiezdnym kręgu i spłynęło w dół prezbiterium. Muzyka umilkła. Ściemniliśmy sfery. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że światło padające z pryzmatu ma szmaragdowy odcień — ale może to tylko wzrok spłatał mi figla, bo gdy zamrugałem, przybrało taki kolor jak prześwietlona lampą w ciemnej celi skóra dłoni. Zapanowała nieznośna chwila ciszy i bezruchu, w której ogarnął nas lęk, że — tak jak w moim śnie — zegar się rozregulował i nic się nie wydarzy.

A potem główny obciążnik zaczął opadać. Czynił to codziennie o świcie, kiedy otwierała się Brama Dzienna, ale dzisiaj był dla nas wszystkich sygnałem, żebyśmy zadarli głowy i spojrzeli do góry, tam gdzie kolumny praesidium przebijały kopułę tumu. Najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy ruch. To się działo naprawdę! Dwa obciążniki sunęły w dół po prowadnicach, powodując otwarcie Bram Roku i Dekady.

Najpierw zaparło nam dech w piersiach, potem zaczęliśmy pokrzykiwać i wiwatować; wielu ocierało łzy. Sądząc po dochodzących zza ekranu głosach, także tysięcznicy byli poruszeni. Sześcian i ośmiościan zjechały na tyle nisko, że było je wyraźnie widać. Tłum zagrzmiał triumfalnie. Oklaskiwaliśmy ciężarki zegara jak światowej sławy artystów na ceremonii rozdania nagród, ale w miarę jak opadały ku ziemi, zgiełk cichł, jakbyśmy obawiali się, że roztrzaskają się o posadzkę. Poruszały się jednak coraz wolniej i wolniej, aż znieruchomiały, znalazłszy się na szerokość dłoni nad podłogą. Wybuchnęliśmy śmiechem.

W pewnym sensie było to niedorzeczne. Zegar był zwyczajnym mechanizmem, nie miał innego wyjścia, jak w określonym momencie opuścić ciężarki. A mimo to ich widok wywoływał w nas uczucia, jakie trudno objaśnić komuś, kto ich nie doświadczył. Chór, mający teraz podjąć melodię polifoniczną, ledwie dał sobie z nią radę. Chrypa w głosach śpiewaków sama w sobie była muzyką.

Z zewnątrz dobiegł szum płynącej wody, którego śpiew nie był w stanie zagłuszyć.

Deklarant: Osoba, która przysięgła poddać się nakazom Dyscypliny Cartaskiej na okres jednego roku lub dłuższy; fraa lub suur.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

— Nie ma dobrego sposobu na skonstruowanie zegara — mawiał fraa Corlandin, ucząc nas historii nowoczesnej (po Rekonstrukcji). W ten oględny sposób dawał nam do zrozumienia, że praksycy z Saunta Edhara mają trochę źle w głowach.

Nasz koncent leżał w zakolu rzeki, opływającej w tym miejscu pasmo skalistych pagórków, zakończenie łańcucha górskiego, który ciągnął się setki mil na północny wschód i z którego lodowców i pól śnieżnych rzeka brała swój początek. Nieco powyżej matemu znajdowały się katarakty; nocą, jeśli slogowie za bardzo nie hałasowali, czasem było słychać szum przelewającej się przez nie wody. Poniżej progów rzeka płynęła spokojnie i gładko, jakby wypoczywała po pełnej napięcia przeprawie, okrążając dobrze odwodnioną łąkę. W obrębie naszych murów zamknęliśmy część tej łąki i półtoramilowy fragment samej rzeki.

Na wysokości katarakty nad wąską w tym miejscu rzeką bez trudu dało się przerzucić most, toteż zazwyczaj znajdowało się tam mniejsze lub większe miasto. W niektórych epokach rosło w siłę i urzędnicy pracujący w wieżowcach spoglądali z góry na nasze twierdze; kiedy indziej podupadało i kurczyło się do rozmiarów samotnej stacji paliw albo baterii dział strzegących przeprawy. Na dnie naszego odcinka rzeki zalegały liczne zardzewiałe dźwigary i bryły omszałego sztucznego kamienia — pozostałości mostów, które w przeszłości najpierw spięły brzegi katarakty, a następnie zawaliły się i zostały zniesione na nizinę.