Widząc, że nie zmasakrowaliśmy mieszczan ani nie próbowaliśmy im wtykać sond we wszystkie możliwe otwory w ciałach, młody asystent człowieka z urządzeniem wzmacniającym dźwięk wszedł przez bramę i podchodząc do nas po kolei, zaczął nam wręczać zapisane stronice. Nie umieliśmy wprawdzie czytać kinagramów, ale uprzedzano nas, że tego rodzaju prezenty należy przyjmować uprzejmie i wyjaśniać, że przeczytamy je później, zamiast wciągać darczyńców w thelenejski dialog.
Asystent zwrócił uwagę na samotną kobietę i, domyślając się, że zamierza nam zostawić swoje dziecko, zaczął ją od tego odwodzić, tłumacząc jej cos potocznym fluksyjskim. W pierwszej chwili odskoczyła jak oparzona, po czym, gdy uświadomiła sobie, że nic jej nie grozi, zaczęła go wyklinać. Pół tuzina suur otoczyło ją kręgiem, asystent zaś wpadł w szał i zanosiło się na to, że zaraz kogoś uderzy. Fraa Delrakhones miał go na oku i teraz spojrzał porozumiewawczo na kilku muskularnych fraa, którzy pomału zacieśniali krąg wokół awanturnika. W tej samej chwili starszy deolatra zaświergotał jakieś słowo — zapewne imię swojego młodszego towarzysza — i zwróciwszy w ten sposób na siebie jego uwagę, najpierw spojrzał w niebo (Najwyżsi patrzą, durniu!), a potem spiorunował go wzrokiem (Uspokój się i rozdawaj literaturę. To jest najważniejsze!).
Jakiś wysoki mężczyzna szedł w moją stronę: mistrz Quin. Towarzyszyła mu niższa, pozbawiona brody kopia.
— Bon apert, fraa Erasmas — powiedział Quin.
— Bon apert, mistrzu Quin — odpowiedziałem i spojrzałem na jego syna.
Syn wpatrywał się w moją lewą stopę. Szybko powiódł wzrokiem w górę, aż po czubek kaptura, nie zatrzymał się jednak bynajmniej na mojej twarzy, jakby była równie mało interesująca jak fałdy zawoju.
— Bon… — zacząłem, ale nie dał mi skończyć.
— Ten most zbudowano w oparciu o regułę łuku — zauważył.
— Barb, fraa chciał ci życzyć miłego apertu — zauważył Quin, wskazując na mnie.
Barb złapał go za wyciągniętą rękę i pociągnął w dół — zasłaniała mu most.
— Rozkład sił nadaje mu kształt krzywej łańcuchowej — powiedział.
— Krzywej łańcuchowej… — powtórzyłem.
— Właśnie. Taką linię tworzy zwisający swobodnie łańcuch, tylko że tutaj została odwrócona do góry nogami. Ale wał otwierający bramę musi biec prosto. Nie musiałby, gdyby był zrobiony z nowomaterii. — Przeniósł wzrok na moją sferę i przez chwilę bacznie się jej przyglądał. — Ale to nie wchodzi w grę, ponieważ Koncent Saunta Edhara powstał po Pierwszej Łupieży, więc most musi być zbudowany ze starej, zwykłej materii. — Teraz spojrzał na wał, który zakrzywiał się podobnie jak most, przechodząc po drodze przez otwory w rzeźbionych kamiennych blokach. — W tych klocach muszą być ukryte przeguby.
— Zgadza się. Wał…
— Wał składa się z ośmiu prostych odcinków, połączonych uniwersalnymi przegubami schowanymi w postumentach posągów. Taki postument nazywa się cokołem.
Barb ruszył z kopyta. Był pierwszym statystą, który przeszedł przez most i znalazł się w naszym matemie. Quin posłał mi spojrzenie — nie potrafiłem go zinterpretować — i pospieszył za synem.
Między samotną kobietą i naszymi suur wywiązała się kłótnia. Wyglądało na to, że jakiś niedoinformowany osobnik obiecał, że zapłacimy jej za oddanie dziecka. Suur najdelikatniej jak umiały wyprowadziły ją z błędu.
Przybywali nowi statyści. Sześcioosobowa grupa, złożona w większości z mężczyzn w eleganckich, ale nie przesadnie drogich szatach, zagadnęła grupkę starszych deklarantów. Przewodzący sekularom mężczyzna był obwieszony grubym powrozem w krzykliwych barwach, na końcu którego zwieszała się kula. Domyśliłem się, że jest kapłanem jednej z nowomodnych ark antybazyjskich. Wdał się w rozmowę z fraa Haligastreme: wysokim, bezwłosym, barczystym i brodatym, sprawiającym wrażenie, jakby przed chwilą zszedł z peryklinu, gdzie dyskutował sobie z Thelenesem na temat ontologii. Był teorykiem-geologiem i pewuerem edharskiej kapituły. Słuchał uprzejmie, ale cały czas spoglądał znacząco na stojących obok niego odzianych w fiolety hierarchów: Delrakhonesa (Protektora) oraz Statha (Prymasa).
Kiedy ich wymijałem, doleciał mnie fragment innej rozmowy: jedna z przybyłych kobiet zagadnęła o coś fraa Jesry’ego. Na oko oceniałem ją na jakieś trzydzieści lat, ale ponieważ w przypadku kobiet z extramuros, które miały zwyczaj robić dziwne rzeczy z włosami i twarzą, trudniej było określić wiek… po namyśle dałem jej dwadzieścia pięć. Ze skupioną miną wypytywała Jesry’ego o życie w matemie.
Długo trwało, zanim udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę, ale w końcu wyjaśnił uprzejmie swojej rozmówczyni, że umówił się ze mną na wspólne wyjście extramuros. Kobieta spojrzała na mnie, co sprawiło mi przyjemność, a potem jej piszczek eksplodował ciągiem nutek i musiała wymówić się od dalszej rozmowy, żeby odebrać.
Slog: (1) We fluksyjskim u schyłku Epoki Praksis i w początkach Rekonstrukcji: określenie slangowe utworzone przez skrócenie słowa slogan, będącego elementem praksycznego pyerdu handlowego. Z czasem rzeczownik wykształcił się także w przymiotnik slogowy o znaczeniu „pospolity” lub „powszechny”. (2) Określenie mieszkańca extramuros pozbawionego wykształcenia, umiejętności, aspiracji i nadziei na zdobycie tychże. (3) Pejoratywne określenie człowieka głupiego lub nieokrzesanego, zwłaszcza takiego, który z dumą obnosi się z tymi cechami. Uwaga: To znaczenie nie jest powszechnie aprobowane, ponieważ sugeruje, że slog jest slogiem z powodu wrodzonej niedoskonałości lub niewłaściwych decyzji życiowych. Preferuje się zatem używanie tego słowa w znaczeniu (2), pozbawionym takich konotacji.
Wyszliśmy z Jesrym z koncentu pierwszy raz od dziesięciu lat.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to mnóstwo wszelakiego śmiecia pod murami. Część musiała być zgromadzona także przy bramie, ale przed apertem ktoś je stamtąd uprzątnął.
W tamtych czasach w okolicy Bramy Dekady znajdowały się warsztaty rzemieślnicze, toteż przy murze piętrzyły się głównie drewno, rury, zwoje drutu i narzędzia z długimi uchwytami. Jakiś czas szliśmy w milczeniu, ale szybciej niżby się można spodziewać oswoiliśmy się z tym widokiem i zapomnieliśmy, że jesteśmy fraa.
— Myślisz, że ta kobieta chciała mieć z tobą romans? — zapytałem.
— Taki… Jak to się nazywa?
— Atlański — odparłem.
Romans atlański nazwano tak na cześć pewnego decenarysty z siedemnastego wieku p.r., który widywał swoją ukochaną raz na dziesięć lat przez dziesięć dni, a resztę czasu spędzał na pisaniu dla niej wierszy miłosnych i przemycaniu ich za mury matemu. To były naprawdę piękne wiersze. Niektóre wykuł w kamieniu.
— Jak myślisz, dlaczego miałaby tego chcieć?
— No wiesz, kiedy masz fraa za partnera, nie musisz się bać, że zajdziesz w ciążę.
— Zgoda, dla niektórych może to być zaleta, ale podejrzewam, że w dzisiejszych czasach nie mają problemów z antykoncepcją.
— Wiesz, ja… żartowałem.
— Aha… Przepraszam. Może w takim razie interesuje ją mój umysł?
— Albo walory duchowe.
— Że co? Myślisz, że należy do deolatrów?
— Nie widziałeś, z kim przyszła?
— Z jakimiś mężczyznami… Oni to chyba nazywają „kontyngentem”.