Выбрать главу

— Założę się, że przysłał ich Niebiański Strażnik. Ich przywódca miał na sobie imitację sznura.

Oddaliliśmy się już od Bramy Dekady i za zakrętem straciliśmy ją z oczu. Spojrzałem na praesidium. Megality na obwodzie gwiezdnego kręgu służyły mi za punkty orientacyjne. Doszliśmy do innej, szerszej drogi, biegnącej równolegle do rzeki. Gdybyśmy się przez nią przeprawili i wspięli wyżej, dotarlibyśmy do dzielnicy wysokich domów mieszkalnych. Idąc wzdłuż niej w prawo, znaleźlibyśmy się w dzielnicy handlowej, zatoczyli pętlę i wrócili do koncentu przez Bramę Dzienną. W lewo droga wyprowadzała na pseudmieścia, gdzie spędziłem pierwsze osiem lat życia.

— Załatwmy to — powiedziałem i skręciłem w lewo.

— Jeszcze raz — odezwał się po paru krokach Jesry. Miał irytujący zwyczaj domagania się wyjaśnień w taki właśnie sposób. — Niebiański Strażnik?

— Ikonografia moshyjska — odparłem i streściłem mu pokrótce rozmowy fraa Orola z Flekiem i Quinem.

Okolica się zmieniała: ubywało warsztatów, przybywało magazynów. Na tym odcinku rzeka była żeglowna dla barek, toteż ludzie chętnie składowali tu towary. Widzieliśmy zresztą coraz więcej pojazdów — przede wszystkim mnóstwo drumonów, które mogły mieć nawet po dwanaście kół i służyły do przewozu dużych i ciężkich ładunków. Wyglądały tak samo, jak je zapamiętałem. Nieliczne aporty śmigały po trakcie z mniejszymi ładunkami; były bardziej kolorowe niż za moich czasów. Większość z nich należała do rzemieślników, którzy musieli poświęcać sporo czasu i energii na modyfikowanie ich kształtów i kolorów — przy czym robili to chyba tylko dla rozrywki. A może był to rodzaj rywalizacji, jak wśród kolorowo upierzonych ptaków. Tak czy inaczej, wygląd aportów znacznie się zmienił i co chwila przerywaliśmy z Jesrym rozmowę, żeby przystanąć i pogapić się na jakiś wyjątkowo dziwaczny lub jarmarcznie kolorowy egzemplarz. Kierowcy również się na nas gapili.

— Nie miałem pojęcia o tym całym Niebiańskim Strażniku — przyznał Jesry. — Ostatnio pochłaniały mnie obliczenia, które wykonywałem na zlecenie grupy Orola.

— A co sobie pomyślałeś, kiedy Tamura tak nas wczoraj maglowała?

— Nic. A teraz mogę tylko powiedzieć, że cieszę się, że mam cię pod ręką, a ty wiesz coś na ten temat. Nie zastanawiałeś się nad…

— Nad przystąpieniem do Nowego Kręgu? I w przyszłości zostaniem hierarchą?

— No właśnie.

— Nie. Nie muszę się nad tym zastanawiać, bo mam wrażenie, że wszyscy mnie w tym wyręczają.

— Przykro mi, Ras — powiedział.

Wcale nie było mu przykro, za to zirytował się bardziej niż ja. Trudno się z nim rozmawiało. Zdarzało się, że całymi miesiącami go unikałem, ale z czasem nauczyłem się, że warto trochę pocierpieć.

— Nieważne — powiedziałem. — Czym zajmuje się grupa Orola?

— Nie wiem, wykonuję tylko obliczenia. Mechanika orbitalna.

— Teoryczna czy…

— Całkowicie praksyczna.

— Może odkryli planetę krążącą wokół innej gwiazdy?

— To niemożliwe. Musieliby zestawić informacje ze wszystkich teleskopów, a my przecież przez dziesięć lat nic ciekawego nie zaobserwowaliśmy.

— W takim razie chodzi o coś bliższego. Coś, do czego teleskopy nie są potrzebne.

— Asteroida — wyjaśnił Jesry, zdegustowany moimi powolnymi postępami w rozwiązywaniu zagadki.

— Wielka Gruda?

— Orolo byłby znacznie bardziej podekscytowany.

Ten żart miał bardzo długą brodę. Gryzipiórki uważały nas za kompletnie bezużytecznych. Jedną z niewielu rzeczy, mogących zmienić ich opinię na nasz temat, byłoby odkrycie ogromnej asteroidy, która w nieodległej przyszłości ma uderzyć w Arbre. W roku tysiąc sto siódmym niewiele brakowało. Tysiące deklarantów zebrały się na konwoksie, aby zbudować statek kosmiczny, mający zepchnąć asteroidę z kursu. Zanim jednak statek wystartował (co stało się w roku tysiąc sto piętnastym), kosmografowie wyliczyli, że asteroida jednak minie nas o włos, i misja ratunkowa zmieniła się w naukową. Wokół laboratorium, w którym zbudowano statek, powstał Koncent Saunta Raba, nazwany tak na pamiątkę kosmografa, który odkrył asteroidę.

Z prawej strony wzgórze zamieszkane przez miastowych skończyło się i dopływ rzeki przeciął nam drogę. Trakt przekraczał go po wiekowym talowym moście, dawno temu wybudowanym, przerdzewiałym, zawalonym, potępionym i połatanym nowomaterią. Wytarta, ledwie widoczna linia przerywana sugerowała kierowcom, że mogliby ewentualnie okazać odrobinę uprzejmości pieszym poruszającym się między prawym pasem i barierką. Zaszliśmy za daleko, żeby w tym momencie zawrócić, a z przeciwka zbliżał się już inny przechodzień, pchający wózek wyładowany torbami z poliplastu. Przyspieszyliśmy więc kroku, licząc na to, że drumony, aporty i moby nie będą chciały nas rozjechać. Na lewo od mostu dopływ kluczył po równinie zalewowej, zdążając do odległej o milę rzeki. W czasach mojego dzieciństwa trójkątny skrawek lądu przy jego ujściu był podmokły i porośnięty drzewami. Wyglądało jednak na to, że od tamtej pory koryto dopływu zostało uregulowane i wzmocnione, a trójkąt gęsto zabudowany. W zabudowie wyróżniała się ogromna, niezadaszona arena z tysiącami miejsc na trybunach.

— Pójdziemy obejrzeć mecz? — zapytał fraa Jesry.

Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy się ze mnie nabija. Z nas wszystkich on najbardziej nadawał się na sportowca, i chociaż rzadko brał udział w jakichś zawodach, to kiedy już do nich przystąpił, dzięki determinacji i woli walki wypadał całkiem nieźle — nawet jeśli brakowało mu talentu i umiejętności.

— Nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić za wstęp.

— Może uda nam się sprzedać miód.

— Miodu też nie mamy. Może pod koniec tygodnia.

Moja odpowiedź nie przypadła Jesry’emu do gustu.

— I tak jest za wcześnie — dodałem. — Tak rano nie grają.

Po chwili wyskoczył z nową propozycją:

— Chodź, wdamy się w bójkę z jakimiś slogami.

Doszliśmy już prawie do końca mostu. Ledwie uskoczyliśmy przed aportem kierowanym przez mężczyznę, który mógł być naszym rówieśnikiem i prowadził pojazd w taki sposób, jakby najadł się fikochwastu: jedną rękę trzymał na przyrządach, drugą przyciskał do ucha piszczek. Byliśmy więc podekscytowani, zdenerwowani, zdyszani i pomysł bijatyki wydał mi się odrobinę mniej idiotyczny niż w innych okolicznościach. Uśmiechnąłem się. Obaj mieliśmy krzepę od nakręcania zegara, a wielu statystów prezentowało się wręcz żałośnie. Zaczynałem rozumieć, co miał na myśli Quin, mówiąc, że umierają z głodu i przejedzenia jednocześnie.

Kiedy jednak spojrzałem na Jesry’ego, skrzywił się i odwrócił wzrok. Wcale nie chciał się bić ze slogami.

Weszliśmy na pseudmieścia, gdzie się wychowałem. Cały jeden kwartał zajmował budynek, który z wyglądu przypominał olbrzymi dom towarowy, a w rzeczywistości był chyba nową arką antybazyjską. Na rozpościerającym się przed nim trawniku stał biały posąg, wysoki na pięćdziesiąt stóp i przedstawiający brodatego proroka z latarnią i szpadlem w rękach.

W przydrożnych rowach pieniły się fikochwast i kolcojagoda, przebijając się przez kożuch śmieci. Pod szarą warstwą zgęstniałych spalin wyblakłe kinagramy na porzuconych opakowaniach wiły się jak robaki uwięzione w worku z odpadkami. Kinagramy, znaki firmowe, nazwy przekąsek — wszystko to było dla mnie nowe, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło.

Zrozumiałem, dlaczego Jesry jest taki marudny.

— Jesteś zawiedziony — powiedziałem.

— Ano jestem.

— Tyle lat, tyle przeczytanych kronik i niesamowitych historii opowiadanych w czasie certyfiku… To wszystko nas…