Выбрать главу

— Spodziewaliśmy się czegoś więcej.

— Właśnie — przytaknąłem i tknięty przeczuciem, zapytałem: — Czy Orolo opowiadał ci kiedyś o dziesięciotysięcznikach?

— Odłączanie dziedziny przyczynowej i tak dalej? — Jesry posłał mi dziwne spojrzenie, zaskoczony, że Orolo mi zaufał.

Pokiwałem głową.

— To typowy przykład tego badziewia, którym nas karmią, żeby intramuros wydawało nam się ciekawsze niż w rzeczywistości — powiedział Jesry.

Wyczułem intuicyjnie, że dopiero przed chwilą doszedł do takiego wniosku: skoro Orolo rozmawiał o tym ze wszystkimi fidami, to co to za atrakcja?

— Nie karmią nas badziewiem. Po prostu żyjemy w nudnych czasach.

— To strategia werbunkowa — tłumaczył Jesry. — A właściwie retencyjna.

— To znaczy?

— Naszą jedyną rozrywką jest czekanie na apert, bo wtedy bramy się otwierają i możemy zobaczyć, jak jest na zewnątrz. A kiedy się okazuje, że jest tak samo jak zawsze, tylko brzydziej i brudniej, nie pozostaje nam nic innego jak zamknąć się w matemie na kolejne dziesięć lat i czekać, z nadzieją, że może następnym razem będzie lepiej.

— Można wejść głębiej.

— I zostać setnikiem? Nie zauważyłeś, że w naszym wypadku to nie ma sensu?

— Bo następny apert będą obchodzili razem z nami.

— A zanim nadejdzie kolejny, pomrzemy.

— Niektórzy ludzie dożywają stu trzydziestu lat — zaoponowałem.

Co tylko dowodziło, że przeprowadziłem w myślach takie same obliczenia jak Jesry — i wyciągnąłem takie same wnioski. Prychnął lekceważąco.

— Urodziliśmy się za wcześnie na setników i za późno na tysięczników. Parę lat wcześniej i nadawalibyśmy się w sam raz na znajdy, które trafiłyby do skalnego gniazda.

— I nie dożyłyby nawet pierwszego apertu. Poza tym ja może i mógłbym być znajdą, ale ty raczej nie, sądząc po tym, co opowiadałeś o swojej rodzinie.

— Niedługo się przekonamy.

Następną milę przebyliśmy w milczeniu, ale mimo że się nie odzywaliśmy, cały czas toczyliśmy dialog — dialog pielgrzymi, w którym dwóch równych sobie interlokutorów wykłada swoje racje podczas wędrówki (w odróżnieniu od dialogu suwińskiego, w którym mentor naucza fida, oraz peryklińskiego, będącego w istocie pojedynkiem). Nasza droga dołączyła pod ostrym kątem do innej, szerszej, obstawionej identycznie wyglądającymi przybytkami, w których slogowie kupowali jedzenie i inne towary. Ciąg sklepów urozmaicały kasyna — industrialne sześciany bez okien, otulone kolorowym światłem. Dawniej, kiedy po traktach kursowało więcej pojazdów, całą szerokość jezdni zajmowały wytyczone białymi liniami pasy ruchu. W naszych czasach większość użytkowników drogi stanowili piesi, skuterzyści, ludzie na deskach zaopatrzonych w koła i pasażerowie jakichś wynalazków napędzanych pedałami. Zamiast jednak poruszać się po liniach prostych, woleli — tak jak i my — tak układać swoją trasę, by zahaczała o wyspy chodnika, otaczające sklepy w taki sam sposób, jak morze oblewa łańcuch wysp. Chodniki były pocięte meandrującymi szczelinami, znaczonymi cienkimi jak ostrze noża żywopłotami z fikochwastu, na których od dawna odcedzały się niesione wiatrem śmieci i kurz.

Krótko po świcie słońce schowało się za chmury, ale teraz znów wyszło. Przystanęliśmy w cieniu sklepu sprzedającego różnokolorowe opony młodym ludziom, pragnącym upiększyć swoje aporty i podrasowane moby. Poprawiliśmy na sobie zawoje, układając ich fałdy w taki sposób, żeby osłaniały nam głowy.

— Ty czegoś chcesz — stwierdziłem. — I jesteś marudny, bo jeszcze tego nie dostałeś. Wątpię, żeby chodziło ci o jakieś zwykłe towary, bo w ogóle nie zwracasz na nie uwagi.

Ruchem głowy wskazałem stosy opalizujących opon z nowomaterii. Na bocznych ścianach kół pojawiały się i znikały ruchome obrazy kobiet z rozdętymi piersiami. Jesry zapatrzył się na jedną z nich i wzruszył ramionami.

— Mógłbym chyba odejść z matemu i nauczyć się lubić takie rzeczy — stwierdził. — Ale szczerze mówiąc, wydaje mi się to głupie. Może gdybym jadł to co oni, byłoby łatwiej.

Przeszliśmy kawałek po chodniku.

— Posłuchaj — odezwałem się. — Co najmniej od Epoki Praksis wiadomo, że jeśli człowiek ma w krwiobiegu dostatecznie dużo jestokeju, mózg będzie mu na tysiące sposobów powtarzał, że wszystko jest w porządku…

— A jeśli nie ma, kończy tak jak my.

Próbowałem się na niego rozzłościć, ale poddałem się i parsknąłem śmiechem.

— Niech ci będzie. Przed chwilą minęliśmy kępę błogonia…

— Widziałem. To już druga, poprzednia była przy sklepie z używaną pornografią.

— Ale ten tutaj wyglądał bardziej świeżo. Moglibyśmy go nazrywać, najeść się i podskoczyłby nam poziom jestokeju. Moglibyśmy zostać tutaj, albo gdziekolwiek indziej, i żyć szczęśliwie, albo wrócić do koncentu i próbować uczciwie osiągnąć szczęście.

— Jaki ty jesteś łatwowierny…

— To ty masz być edharskim złotym dzieckiem. To ty powinieneś we wszystko wierzyć bez zastrzeżeń. Powiem szczerze: zdumiewasz mnie.

— A to co znowu? Odezwał się w tobie cyniczny proceńczyk?

= Niektórzy tak chyba uważają.

Jesry westchnął.

_ Widzę, jak starsi deklaranci ciężko pracują. Ci, którzy doznali iluminacji… — Przybrał drwiący ton. Był tak sfrustrowany, że z każdą nową myślą zataczał się i potykał. — Czyli ci, na których spłynęła światłość Cnoüsa, zajmują się teoryką. Mniej utalentowani zajmują się kamieniarstwem i hodowlą pszczół. Największe miernoty odchodzą albo skaczą z tumu. Ci, którzy zostaną, są szczęśliwi, cokolwiek miałoby to znaczyć.

— Na pewno szczęśliwsi od ludzi mieszkających tutaj.

— Nie zgodzę się z tobą. Ci tutaj są równie szczęśliwi jak, powiedzmy, fraa Orolo. Dostają to, czego chcą: nagie kobiety na kołach pojazdów. Orolo również dostaje to, czego chce: wgląd w tajemnice wszechświata.

— No to przejdźmy do rzeczy: czego ty chcesz?

— Żeby coś się wydarzyło. I jest mi prawie obojętne, co to będzie.

— Czy gdybyś dokonał przełomu w teoryce, to by się liczyło?

— Pewnie. Ale jakie mam na to szanse?

— To zależy od danych z obserwacji.

— Na które nie mam wpływu. Czym się mam zająć w tej chwili?

— Studiuj teorykę, jesteś w tym dobry. Pij piwo. Romansuj ze wszystkimi suur, które będą tego chciały. Co w tym złego?

Jesry poświęcał stanowczo zbyt wiele uwagi kopaniu znalezionego kamyka i obserwowaniu, jak podskakuje na chodniku.

— Często patrzę na tych małych ludzików na witrażach — przyznał.

— Słucham?

— No wiesz. Witraże przedstawiają sauntów. Sami sauntowie zawsze są na nich duzi, wypełniają większość okna. Ale z bliska widać obok nich takie maciupeńkie postaci w zawojach i sznurach…

— Tłoczą się wokół ich nóg — przytaknąłem. — Na wysokości kolan.

— No właśnie. Patrzą na sauntów z podziwem. To są tacy pomagierzy. Fidowie. Drugorzędni asystenci, którzy gdzieś tam po drodze podsuną użyteczny temat albo przeczytają wstępną wersję pracy. Nikt nie zna ich imion, może poza starym zrzędą od czyszczenia okien.

— Nie chcesz skończyć jako pomagier.

— Otóż to. Jak to działa? Dlaczego jedni mogą, a inni nie?

— Chcesz mieć cały witraż dla siebie?

— To by znaczyło, że przytrafiło mi się coś interesującego. Coś ciekawszego niż to.

— A gdybyś musiał wybierać: albo witraż, albo dużo jestokeju we krwi?