— Nie wiem, czy będę umiał sensownie o tym opowiedzieć. — Westchnął ciężko. — Mam w pamięci chaotyczny zlepek chwil, w których różne rzeczy robiłem i o różnych myślałem; w każdej z nich, Ras, coś mogło nie wyjść. I każde takie „niewyjście” miałoby fatalne skutki, tego jestem pewien. Ciągle sobie to przypominam, obracam w głowie na wszystkie strony i dochodzę do wniosku, że za każdym razem udawało mi się podjąć właściwą decyzję.
— To klasyczny przykład działania zasady antropicznej, nie uważasz? Gdyby cokolwiek potoczyło się inaczej, byłbyś martwy, a zatem nie istniałby mózg, który mógłby to wspominać.
Arsibalt długo milczał, zanim w końcu westchnął i odparł:
— Niezbyt satysfakcjonujący argument, jak to zwykle z zasadą antropiczną bywa. Dlatego wolę alternatywne wyjaśnienie.
— Jakie?
— Że nie tylko jestem genialny, ale w dodatku działając pod presją, zachowuję zimną krew.
Postanowiłem nie ciągnąć tego wątku.
— Ja też miewam sny — przyznałem. — Sny, w których wszystko wygląda tak samo, tylko ciebie i Jaada nie ma, bo wykitowaliście.
— W niektórych snach nie udaje mi się uratować Jaada i patrzę, jak spala się w atmosferze. W innych to ty masz pecha, Ras: odzyskujemy reaktor, ale ty znikasz bez śladu.
— A potem się budzisz…
— Budzę się i widzę was obu: ciebie i Jaada. Tylko że granica między snem i jawą jest tu, na górze, tak niewyraźna, że czasem nie wiem, czy właśnie się obudziłem, czy zasnąłem.
— Chyba rozumiem, do czego zmierzasz. Ja mógłbym nie żyć. Ty mógłbyś nie żyć. Fraa Jaad też mógłby nie żyć…
— Staliśmy się wędrownym matemem dziesięciotysięczników fraa Orola — obwieścił Arsibalt. — Dziedziną przyczynową odciętą od reszty kosmosu.
— Ha!
— Orolo nie przestrzegł nas jednak przed pewnym efektem ubocznym: my dryfujemy. Nie istniejemy w żadnym określonym stanie. Wszystko jest możliwe, wszystko może się wydarzyć, dopóki nie otworzą się bramy i nie zacznie się apert.
— Albo jest tak, jak mówisz, albo jesteśmy po prostu zaspani i za bardzo się wszystkim przejmujemy.
— To tylko jedna z wielu możliwości.
Kiedy nie drzemaliśmy (jak sądziła większość z nas) albo nie dryfowaliśmy między odrębnymi, choć równie prawdziwymi trajektoriami światów (jak uważał Arsibalt), obserwowaliśmy Daban Urnuda. Złożony z paru akapitów opis statku obcych, sporządzony przez Julesa Verne Duranda i rozpowszechniony w Retikulum, dostarczył antyrojowi dość informacji, żeby udało się zbudować jego trójwymiarowy model, który zdaniem Laterryjczyka okazał się nadspodziewanie precyzyjny.
Nadmuchajcie stalowy balon o średnicy mili i wypełnijcie go w połowie wodą. Potwórzcie to jeszcze trzy razy. Umieśćcie kule w narożnikach kwadratu, blisko, ale tak, żeby się nie dotykały.
Zróbcie to samo z czterema kolejnymi kulami i ułóżcie je na czterech pierwszych, ale najpierw obróćcie nowy kwadrat o czterdzieści pięć stopni. Górne kule powinny osiąść w lukach między dolnymi jak owoce układane na wystawie sklepu spożywczego.
Dołóżcie jeszcze dwa takie zbudowane z kul kwadraty, za każdym razem powtarzając obrót. Uzyskacie w ten sposób stosik złożony z szesnastu kul, o wysokości i szerokości nieco przekraczających dwie mile. W środku jest pusta przestrzeń, komin o średnicy około pół mili, który należy naładować do pełna różnymi fajnymi rzeczami: całą tą skomplikowaną, drogą, przemyślnie zaprojektowaną praksis, jaka od dawna kojarzy się z podróżami kosmicznymi. Większość miejsca zajmie stalowa kratownica mająca unieruchomić i stabilizować kule, kiedy cała konstrukcja będzie wirować w tempie jednego obrotu na minutę (wytwarzając w ten sposób sztuczne ciążenie), manewrować, robić uniki, balansować przelewającą się wodą, rozpędzać się — lub robić to wszystko jednocześnie.
Kiedy już macie pewność, że wasze dzieło się nie rozpadnie, możecie dorzucić pozostałe klocki: magazyn na dziesiątki tysięcy jądrowych ładunków napędowych; reaktory zasilające statek, kiedy znajdzie się daleko od gwiazd; niewiarygodnie skomplikowane okablowanie i instalację hydrauliczną; hermetyczne korytarze, którymi Urnudczycy, Troanie, Laterryjczycy i Fthozyjczycy będą przechodzić z kuli do kuli; grube światłowody przekazujące wychwycone na zewnątrz dwudziestościanu światło w głąb kul, żeby tam zasilało umieszczone na dachach poletka.
Same kule mają stosunkowo prostą konstrukcję. Woda przelewa się w nich swobodnie. Po wprawieniu konstrukcji w ruch wirowy ucieka ku zewnętrznym ścianom kul, a jej powierzchnia odkształca się i tworzy krzywą, na której „przyciąganie” jest takie samo jak na macierzystej planecie. Kiedy statek przyspiesza, woda spływa w tylną część kuli i tam się poziomuje. Pasażerowie mieszkają w łodziach mieszkalnych, połączonych pajęczyną elastycznych lin i pooddzielanych twardymi pęcherzami powietrznymi; kiedy powierzchnia wody zmienia kształt, wszystkie łodzie przepychają się i przesuwają, ale — jak na porządne stateczki przystało — są na to przygotowane: szafki mają zasuwki na drzwiach, meble są przymocowane do podłogi i tak dalej. Ludzie żyją tak, jak żyli ich przodkowie na macierzystej planecie, i przez całe dnie czy tygodnie potrafią nie myśleć o tym, że są zamknięci w metalowym balonie zawieszonym w przestrzeni kosmicznej i popychanym przez bomby atomowe — tak jak rodziny na Urnudzie, Tro, Laterre i Fthosie nie myślą o tym, że żyją na latających w próżni mokrych kamiennych kulach.
Cała konstrukcja — zwana Kulostosem — jest bardzo zgrabna, ale wrażliwa na promieniowanie kosmiczne, zabłąkane meteory, światło słońca i broń obcych. Dlatego należy ją otoczyć żwirowymi ścianami zamocowanymi na potężnych amortyzatorach. Kulostos jest podwieszony od środka do tej konstrukcji. Wszystko, co wiąże się z obserwacją i eksploracją kosmosu — radary, teleskopy, uzbrojenie, jednostki zwiadowcze — znajduje się na zewnątrz, uczepione trzydziestu amortyzatorów lub dwunastu wierzchołków, w których amortyzatory się spotykają. Trzy z tych wierzchołków (te otaczające płytę napędową) to proste mechanizmy, za to dziewięć pozostałych to skomplikowane samodzielne statki kosmiczne. Niektóre, hermetycznie zamknięte, służą za miejsca spotkań dla członków dowództwa; w innych są wydrążone tunele, przez które niewielkie pojazdy i ludzie w kombinezonach mogą wydostawać się z dwudziestościanu na zewnątrz, w kosmos, w którym akurat się znaleźli; w jednym znajduje się obserwatorium astronomiczne, lepsze od wszystkich na powierzchni Arbre, bo działające w próżni.
Taki właśnie model, mniej lub bardziej szczegółowy, powstał w antyroju w tym samym czasie, kiedy moją komórkę zajmowały gry wideo i montowanie kombinezonów w Elkhazgu. Model został przeniesiony do syntaktów w naszych kombinezonach i mogliśmy się po nim poruszać, używając tych samych przyrządów sterowniczych (kulki i drążka), które wcześniej pozwalały nam kierować manifikami. Z daleka wydawał się imponująco kompletny i nacechowany jakąś naturalną, organiczną złożonością. Kiedy jednak zbliżyłem się, żeby zbadać rdzeń Kulostosu, zobaczyłem zawieszone w powietrzu półprzezroczyste zawiadomienie, wypisane w doskonałym orthyjskim przez sceptycznych deklarantów, informujących mnie z żalem, że wszystko, co od tej pory zobaczę, opiera się wyłącznie na domysłach.
Spełniło się marzenie fraa Jaada: dostaliśmy sekstans. Sprytne urządzenie było wyposażone w szerokokątny obiektyw, taki jak w Oku Clesthyry, i umiało rozpoznawać niektóre konstelacje, mogło więc określić nasze położenie w odniesieniu do tak zwanych nieruchomych gwiazd. Znajomość pozycji słońca, księżyca i Arbre, wbudowany precyzyjny zegar oraz efemeryda pozwalały mu wyliczyć elementy orbitalne. Fraa Jaad zagarnął przyrząd dla siebie, gdy tylko się o nim dowiedział, i całymi godzinami zgłębiał tajniki jego funkcjonowania.