Dwa dni później zdjęliśmy białe skafandry, obciągnęliśmy osłony pulpitów piersiowych i znów staliśmy się jednolicie czarni i matowi. Niczym wspinacze w górach powiązaliśmy się liną, która pełniła dwojaką funkcję: liny zabezpieczającej i kabla łącznościowego. Jaad, Jesry i ja większość ostatniej wachty spędziliśmy, siedząc nad sekstansem i robiąc obliczenia, których zwieńczeniem był fraa Jaad zawieszony od spodu reaktora z nożem w ręce i spoglądający wzdłuż smyczy na wirujące na jej końcu konstelacje. W momencie, gdy określona gwiazda znalazła się dokładnie na przedłużeniu smyczy, ciął linkę. Smycz z obciążnikiem odpadła i poleciała w przestrzeń — podobnie jak my: ta ostatnia korekta pędu miała ostatecznie zsynchronizować naszą orbitę z orbitą Daban Urnuda.
Pół godziny później wszyscy zaparliśmy się stopami o dolną powierzchnię Zwierciadła i na dany przez Lio sygnał odepchnęliśmy ją w dół (albo podskoczyliśmy do góry — wszystko zależy od przyjętego układu odniesienia). Zwierciadło odsunęło się i odsłoniło nam — pierwszy raz — widok bezpośrednio na Daban Urnuda. Znajdował się tak blisko, że bardzo niewiele zobaczyliśmy: jedna trójkątna ściana dwudziestościanu wypełniała nam większość pola widzenia.
Praktycznie wszystkie przyrządy i czujniki Geometrów zostały zaprojektowane w taki sposób, żeby umożliwiać obserwację obiektów znajdujących się tysiące mil od statku. Podczas pierwszego lotu w kosmos w towarzystwie Niebiańskiego Strażnika Jesry i inni astronauci przekonali się, że Geometrzy mają również radary krótkiego zasięgu, ale nie mieli powodu ich uruchamiać, dopóki nie spodziewali się gości — a my pod osłoną Zimnego Czarnego Zwierciadła zbliżyliśmy się na tak niewielką odległość, że nawet te radary stały się bezużyteczne. Trzeba przyznać, że mieliśmy trochę szczęścia: gdyby nasza trajektoria podejścia była odrobinę mniej precyzyjna, musielibyśmy wcześniej odrzucić Zwierciadło i wystawić się na ich fale. Jednakże fraa Jaad idealnie wyczuł moment przecięcia smyczy. Choćby przez cały czas trwania misji nie zrobił nic więcej, tą jedną akcją udowodnił swoją przydatność.
Dlatego, żeby nas teraz zobaczyć, musieliby nas dosłownie zobaczyć. Ktoś musiałby wyjrzeć przez okno albo (co bardziej prawdopodobne) zerknąć na monitor wyświetlający obraz ze szpilołapu i przypadkowo dostrzec jedenaście matowoczarnych człekokształtnych postaci szybujących na czarnym tle kosmosu.
Powierzchnia dwudziestościanu przypominała łupkową plażę: była płaska i ułożona z niezliczonych kawałków asteroid pozbieranych w czterech różnych kosmosach. Pomiędzy nimi coś połyskiwało — fragmenty spajającej je drucianej siatki. Zanosiło się na to, że zderzymy się z amortyzatorem, który przecinał przestrzeń przed nami jak linia horyzontu, wyminęliśmy go jednak o parę jardów i znaleźliśmy się „ponad” inną ścianą statku, chwilowo zacienioną. Każde z nas miało broń sprężynową i na znak Lio wystrzeliliśmy w stronę wysypanej odłamkami ściany kotwiczki na linach. Mniej więcej co druga zaplątała się w metalowej siatce, linki jedna po drugiej naprężały się i ciągnęły tych, którzy je wystrzelili. Na skutek tego łącząca nas lina również zaczęła się napinać w sposób skomplikowany i zgoła nieprzewidywalny, i przez chwilę zderzaliśmy się w locie i plątaliśmy coraz bardziej, dopóki wszyscy członkowie komórki nie wylądowali na końcu zagmatwanej sieci sznurków. Siła rozpędu próbowała nas pchnąć prosto na ścianę, co było trochę przerażające. Na szczęście czworo Dzwoneczników miało przygotowane dysze odrzutowe na zimny sprężony gaz. Odpalili je teraz, kierując w tę stronę, w którą nie chcieliśmy lecieć. Wywołali w ten sposób kolejną serię wręcz niedorzecznych zderzeń i zaplątań, ale zdołali spowolnić nasz ruch. Zbliżając się do ściany, wyciągaliśmy przed siebie ręce i/lub nogi, żeby pełniły rolę amortyzatorów. Udało mi się zaprzeć prawą stopą o większy głaz, ale rozpęd okręcił mnie w miejscu. Tępym zakończeniem ramienia kombinezonu wyrżnąłem w inny kamień sprzed czterech i pół miliarda lat, dzięki czemu udało mi się uniknąć uderzenia weń twarzą. Liczne sznurki zaczęły mnie ciągnąć w różnych kierunkach i z różną siłą, chwilami wlokły mnie nawet po kamieniach, ale w końcu wszyscy przestaliśmy się tarzać i obijać i wczepiliśmy się w siatkę metalowymi palcami. Komórka numer 317 zameldowała się na Daban Urnudzie.
Requiem: Ryt odprawiany po śmierci deklaranta.
Ciemność była prawie absolutna. Arbre znajdowała się po przeciwnej stronie statku i tylko księżyc w nowiu, wschodzący właśnie nad nieregularnym horyzontem najbliższego amortyzatora, słał słabiutką poświatę, przy której udało nam się wyplątać z lin i doprowadzić do porządku. Buty na magnetycznej podeszwie lekko trzymały się niklowo-żelaznej powierzchni dwudziestościanu. Sammann obszedł wszystkich, poruszając się takim krokiem, jakby szedł po lepkiej powierzchni, i sprawdził połączenia.
— Ta ściana będzie zaciemniona jeszcze przez dwadzieścia minut — poinformował nas Jesry. — Potem musimy się przenieść na tamtą.
Nie widziałem go, ale domyślałem się, że wskazuje jeden z trzech amortyzatorów tworzących nasz lokalny widnokrąg. Kiedy Daban Urnud okrążał Arbre, linia terminatora, oddzielająca połówkę oświetloną od zacienionej, przesuwała się po jego powierzchni. Na każdej ścianie wschody (i zachody) słońca następowały z niezwykłą gwałtownością. Nie chcieliśmy czekać na taki świt, gdyż z cytadelowatych konstrukcji na wierzchołkach dwudziestościanu roztaczał się doskonały widok na zbiegające się przy nich ściany.
— Radar krótkiego zasięgu nas nie namierzył — obwieścił fraa Gratho. — Tak wskazują moje przyrządy.
— Jest wyłączony — powiedział Lio. — Jednak prędzej czy później zauważą odcięte przez fraa Jaada manifiki albo Zimne Czarne Zwierciadło i ogłoszą stan podwyższonej gotowości. W którą stronę do Wypalacza Światów?
— Za mną — powiedział fraa Ossa i zaczął iść.
O ile można w ten sposób nazwać ten niezgrabny styl przemieszczania się. Chciałbym móc powiedzieć, że zataczaliśmy się jak pijani, ale uraziłbym w ten sposób wszystkich wstawionych fraa, którym zdarzało się po nocy wracać do cel. Większość dwudziestominutowego okresu ciemności zużyliśmy na pokonanie pierwszych dwustu stóp. Dopiero wtedy nauczyliśmy się może nie tyle jak się poruszać, ile raczej jak się nie poruszać. Do najbliższej linii widnokręgu dotarliśmy z kilkuminutowym zapasem.
Amortyzator przywodził na myśl rurociąg, do połowy zagrzebany w gruzie i wzmocniony płetwiastymi podporami, żeby pod obciążeniem nie giął się jak słomka. Na obu końcach, odległych od nas o mniej więcej milę, pęczniał jak główka kości i tworzył masywny stalowy guz. Pięć takich guzów, z pięciu schodzących się z różnych stron amortyzatorów, tworzyło wierzchołek dwudziestościanu i podstawę budowanych na nim konstrukcji. Każdy wierzchołek wyglądał inaczej, ale wszystkie składały się z mnóstwa kopuł, cylindrów, kratownic i anten. Zainstalowane na czubku ekstrawaganckie bukiety srebrnych parabolicznych tub czekały na chwilę, kiedy będą mogły spojrzeć w słońce i skraść mu trochę blasku.
Trójkątne gruzowisko, które przemierzyliśmy, nie dochodziło do samego amortyzatora. W układzie musiało zostać trochę luzu; amortyzator na stałe przyspawany do sztywnej trójkątnej płyty nie spełniałby swojej funkcji. Dlatego pole gruzu kończyło się dziesięć stóp od obejmującej amortyzator sieci wsporników i było z nią połączone za pomocą układu lin przewleczonych przez bloczki. Na pierwszy rzut oka wydawało się to okropnie skomplikowane i budziło skojarzenia raczej z żaglowcem niż statkiem kosmicznym, ale ponieważ Urnudczycy budowali takie pojazdy od tysiąca lat, zakładałem, że znają się na rzeczy.