Выбрать главу

Z dołu, spod skraju ściany, biło światło. Zwolniliśmy, schyliliśmy się i zajrzeliśmy w głąb dwudziestościanu: w przestrzeń o objętości około dwudziestu trzech mil sześciennych, delikatnie rozświetloną blaskiem wpadającym przez inne szczeliny przy amortyzatorach i rozpraszanym na wewnętrznych powierzchniach ścian i szesnastu kulach. Widok dokładnie odpowiadał modelowi, który znaliśmy na pamięć — ale ujrzenie tego wszystkiego na własne oczy było, rzecz jasna, zupełnie innym przeżyciem. Najbliższa z kul przesuwała się przed nami w tempie sekundnika zegara. Była oznaczona wielgachną urnudzką cyfrą, ja zaś na tyle poznałem ten system zapisu, żeby wiedzieć, że mam przed sobą „piątkę”. W kuli numer 5 mieszkali najwyżsi rangą Troanie.

Instynkt podpowiadał mi, że powinienem bać się skoku nad przepaścią, bo jeśli w nią „wpadnę”, przelecę kawał drogi w próżni, a na koniec rozpłaszczę się na jednej z wirujących kul. Tylko że tu nie było mowy o grawitacji, wpadaniu i rozpłaszczaniu się.

Ossa skoczył pierwszy: przesadził dziurę jednym susem i wczepił się we wsporniki amortyzatora. Vay była ostatnia na linie. Kiedy wszyscy znaleźliśmy się po drugiej stronie, zaczęliśmy się poruszać na samych rękach; obawialiśmy się, że stukot magnetycznych podeszew o amortyzator okaże się za głośny. Nastąpiła chwila zamieszania, gdy ustalone w naszych głowach pojęcia „góry” i „dołu” uległy zakłóceniu przez pojawienie się nowej ściany statku, określającej nowy „poziom” i nowy horyzont. Szybko się jednak przyzwyczailiśmy i następną szczelinę pokonaliśmy w taki sam sposób. Być może zachowywaliśmy przesadną ostrożność (chodziło przecież tylko o dziesięć stóp!), ale gdybyśmy skoczyli wszyscy naraz i za mocno się wybili, moglibyśmy odpłynąć w przestrzeń.

Słońce zalśniło na wspornikach, z których przed chwilą zeszliśmy, my zaś wylądowaliśmy na następnej ścianie dwudziestościanu, gdzie ciemność miała nas chronić przez najbliższe kilka godzin, czyli dłużej niż tego potrzebowaliśmy — i prawdę mówiąc dłużej niż mogliśmy sobie pozwolić: został nam godzinny zapas tlenu, a zasobnika już się pozbyliśmy.

Dwie mile od nas, dokładnie po drugiej stronie gruzowiska, znajdowała się bomba wodorowa wielkości pięciopiętrowego biurowca. Miała w przybliżeniu jajowaty kształt i przypominała oplatanego pajęczyną żuka, ponieważ jej czyste linie psuła plątanina dźwigarów i przewodów łączących ją z wybudowaną w wierzchołku dwudziestościanu cytadelą. Wydawało się, że, cały wierzchołek ma tylko jeden praktyczny ceclass="underline" służy jako podpora dla Wypalacza Światów. Zresztą nawet gdyby Wypalacz nie był tak ogromny, i tak byłoby trudno go nie zauważyć, ponieważ był rzęsiście oświetlony.

Na użytek setki ludzi w kombinezonach, którzy tłumnie go obleźli.

— Myślicie, że szykują go do wystrzelenia? — zapytał Arsibalt.

— Nie sądzę, żeby przyszli go tylko odmalować — odparł zgryźliwie Jesry.

— W porządku — powiedział Lio.

Nie wiedziałem, do kogo mówi ani na co wyraża zgodę, ale pstryknięcie, które usłyszałem, dowodziło, że ktoś się odłączył.

Widok na Wypalacz Światów przesłoniły nam cztery sylwetki w czarnych kombinezonach, które przed chwilą odłączyły się od naszej retikuli. W ciemnościach i z zasłoniętymi pulpitami piersiowymi były nie do odróżnienia, ale coś w ich sposobie poruszania się zdradzało, że pochodzą z Doliny Dzwoneczków. Szli w szeregu; jeden — zapewne fraa Ossa — wysforował się odrobinę naprzód. Z każdym krokiem rozchodzili się coraz bardziej na boki.

— Lio? — odezwałem się. — Co się dzieje?

— To ujawnienie.

Kiedy ustawili się w dwudziestostopowych odstępach, fraa Ossa wysunął szkieletowe dłonie i — niczym stepowy jeździec podczas pojedynku — z olster na biodrach wyciągnął dwa podobne do pistoletów przedmioty: dysze na sprężony gaz. Pozostała trójka zrobiła to samo. A potem fraa Ossa się przewrócił. Tak to w każdym razie wyglądało: zestawił razem stopy i czekał, aż siła bezwładności poderwie magnetyczne podeszwy butów do góry. Gdy tylko stracił kontakt z dwudziestościanem, wierzgnął lekko, wyrównał, ułożył ciało dokładnie poziomo i zaczął sunąć (głową naprzód) w kierunku Wypalacza Światów. Ręce trzymał przy bokach, dysze wycelował w stronę stóp i szybował nad gruzowiskiem jak nisko latający superbohater. Vay, Esma i Gratho zrobili to samo. Za ich plecami obraz lekko drżał i marszczył się jak oglądany w gorącym powietrzu: to gaz z dysz rozpływał się w próżni. Z początku przemieszczali się powoli, z mozołem, ale wkrótce zaczęli się rozpędzać i korygując kierunek lotu delikatnymi ruchami nadgarstków, zmierzali w różne rejony Wypalacza Światów. Było w ich ruchu jakieś ciche, złowrogie piękno, kiedy sunęli nad połyskliwym fioletowo-błękitnym gruzowiskiem. Widzieliśmy ich sylwetki na tle powodzi świateł — ale tylko w pierwszych chwilach lotu, bo potem stali się dla nas tak samo niewidoczni jak dla Geometrów pracujących przy bombie.

— Mamy najwyżej kilka minut na to, żeby dostać się do wnętrza i znaleźć zdatne do oddychania powietrze — powiedział Lio. — Potem wszystkie drzwi na Daban Urnudzie zostaną przed nami zamknięte.

— Co z Dzwonecznikami? — zapytał Arsibalt.

— Najrozsądniej będzie chyba założyć, że zarówno oni, jak i wszyscy robotnicy zatrudnieni do obsługi Wypalacza Światów są martwi — odparł Lio po krótkim zastanowieniu.

— Chcą go zaatakować? — spytałem. — Teraz?!

— Polecieli dokonać abordażu — wyjaśnił Lio.

A właściwie nie tyle wyjaśnił, ile przypomniał, bo już wcześniej rozważaliśmy tę możliwość.

Co zrobimy, kiedy zobaczymy Wypalacz Światów z bliska i okaże się, że Geometrzy szykują się do wystrzelenia go?

No tak, to by wszystko zmieniło. Musielibyśmy natychmiast rozpocząć realizację planu awaryjnego.

Wiedziałem, że o tym rozmawialiśmy, ale skategoryzowałem ten scenariusz w głowie pod hasłem „rzeczy niezwykle mało prawdopodobne, o których można bezpiecznie zapomnieć”.

Lio nie zapomniał.

— Jeżeli Dzwonecznikom uda się dyskretnie wejść na pokład Wypalacza Światów, ukryją się i poczekają z dalszymi działaniami do chwili, kiedy zapas powietrza będzie na wyczerpaniu. Dzięki temu my zyskamy więcej czasu na wejście do statku. Jeśli jednak Wypalacz zostanie wystrzelony albo ktoś ich tam zobaczy i podniesie alarm… wtedy…

— Wtedy będzie źle — dopowiedział Jesry.

— Czyli może mamy trochę czasu, a może nie — zauważyłem.

— Co oznacza, że musimy działać tak, jakbyśmy nie mieli go w ogóle — podsumował Lio. — Jules? — Spojrzał na milczącego Laterryjczyka. — Słuchasz?

— Przepraszam… Zdumiewa mnie zamieszanie, jakiego źródłem staną się Dzwonecznicy. To dla Piedestału niewyobrażalny koszmar, najgorsza kompromitacja od tysiąca lat. Muszę przyznać, że czuję się rozdarty.

— Rozumiem konflikt w twojej duszy… — powiedziałem — ale chyba nie masz nic przeciwko zniszczeniu Wypalacza Światów?

— Nie — przyznał Jules cicho, ale wyraźnie. — W tym względzie moje uczucia są klarowne. Przykro mi, że niektórzy z robotników zginą, ale sama praca przy tak potwornym urządzeniu…