Выбрать главу

Nie skończył zdania, a ja domyśliłem się, że pod kombinezonem wzruszył ramionami.

— Po prostu nie chcesz wprowadzić megazabójców na pokład Daban Urnuda — dodałem.

— To na pewno.

— Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale… — wtrącił Lio — zaprowadź nas do waszego przywódcy.

— Słucham?

— Wskaż nas Urnudczykom i twoja misja się skończy. Będziesz mógł wrócić do domu i porządnie się najeść.

— Na co my nie możemy liczyć — mruknął Arsibalt.

— Rzeczywiście… — przyznał Jules. — Co za ironia losu: tutaj nie ma dla was nic do jedzenia.

— Jak brzmi twoja decyzja? — zapytał Lio.

Wszyscy trochę się niecierpliwiliśmy, chociażby z powodu kurczących się zapasów tlenu. Chciałbym móc się pochwalić, że cały czas myślałem racjonalnie i oddzielałem Grabiami ziarno od plew w kłębiących mi się w głowie myślach, ale prawda wyglądała inaczej: byłem oszołomiony, skonfundowany i — chociaż brzmi to trochę bezsensownie — urażony nieoczekiwanym odłączeniem się Ossy, Vay, Esmy i Gratha. Zdawałem sobie sprawę z istnienia różnych planów awaryjnych i nigdy się nie łudziłem, że znam je wszystkie, ale przez cały czas wmawiałem sobie, że Dzwonecznicy do końca zostaną z nami. Kiedy zobaczyłem ich w autokarze w Tredegarhu, przeraziłem się, że wyruszam na misję, podczas której potrzebne będą osoby z ich umiejętnościami. Z czasem jednak przyzwyczaiłem się do ich obecności i nawet zacząłem odczuwać dumę z faktu, że mogę im towarzyszyć. A teraz w decydującym momencie Dzwonecznicy po prostu nas zostawili bez słowa wyjaśnienia, bez „do widzenia” czy „powodzenia”. Sensowność ich decyzji nie ulegała wątpliwości: unieszkodliwienie Wypalacza Światów było najważniejsze. Ale co z nami?

— Czy to możliwe, że jesteśmy zużytym mechanizmem nośnym? — usłyszałem swój głos. — Jak te silniki pomocnicze, które wystrzeliły nas w kosmos, a potem pospadały do morza?

— Niewykluczone — przytaknął bez wahania Jesry. — Odrobiliśmy pracę domową, zrobiliśmy parę cwanych sztuczek, żeby dostarczyć Dzwoneczników na miejsce… Zadanie wykonane, a my zostaliśmy bez jedzenia, tlenu, łączności i możliwości powrotu do domu.

— Przeceniacie znaczenie Wypalacza Światów — odezwał się fraa Jaad. — To blef. Jego istnienie wymusza na naszej armii określone działania, których w innej sytuacji by nie podjęła. Jego zniszczenie zwróci Arbre odrobinę wolności, ale nie wiemy, w jaki sposób państwo sekularne zechce ją wykorzystać. Dlatego wszystko, co zrobimy, może jeszcze mieć znaczenie. Musimy działać dalej.

— Jules? — zapytał Lio. — Co ty na to?

— Kusi was, żeby wskoczyć do tej dziury? — odpowiedział pytaniem Jules.

Instynktownie odwróciliśmy się plecami do Wypalacza Światów, tak jakby mogło nas to ochronić przed wybuchem przemocy w jego pobliżu, i znów spojrzeliśmy w głąb szczeliny — na przesuwające się kule numer 6 i 7 i na widoczny między nimi rdzeń.

— W tym świetle będziemy dobrze widoczni — ciągnął Jules. — A Kulostos wiruje z tak dużą prędkością, że nie uda nam się go dogonić. Dlatego musimy wejść do środka przez rdzeń. Żeby zaś znaleźć się we wnętrzu rdzenia, musimy się do niego dostać przez wierzchołek. — Obrócił się, drobiąc w miejscu, i ustawił przodem do wierzchołka, który (patrząc na amortyzator) mieliśmy po lewej stronie. — Tam jest obserwatorium. Widzieliście je na fototypach. — Obrócił się w prawo. — A to jest wojskowe centrum dowodzenia.

— Czy w obserwatorium są śluzy? — zainteresował się Arsibalt.

Wszyscy rzecz jasna zwróciliśmy się w lewo. Nikt nie zamierzał atakować placówki wojskowej — zwłaszcza po tym, jak opuścili nas Dzwonecznicy.

— Ależ naturalnie, właśnie na nią patrzysz — odparł Jules i ruszył przed siebie.

Dogoniliśmy go.

— Naprawdę?

— Kopuła z teleskopem cała jest jedną wielką śluzą.

— To brzmi sensownie… — przyznał Jesry. — Podczas pracy nad teleskopem napełnili kopułę powietrzem, a potem, kiedy chcieli rozpocząć obserwacje, otworzyli ją i opróżnili.

W innej sytuacji drażniłby mnie tym objaśnianiem rzeczy oczywistych, ale teraz było mi to obojętne. Oszołomiła mnie myśl, której przez ostatni tydzień nie odważyłem się dać przystępu do mojej głowy: będę mógł zdjąć kombinezon. Dotknąć swojej twarzy.

Arsibalt pomyślał o tym samym.

— Kiedy na starość będę wspominał tę eskapadę, własny smród wyda mi się pewnie zabawny.

— Coś w tym jest… — zgodził się z nim Lio. — Jeżeli zapachy przenoszą się między kosmosami, wszystko, co znajduje się na Knocie niżej od nas, wyginie.

— Dzięki za zapowiedź — mruknął Jesry.

— Nie uprzedzajmy faktów — zaproponowałem.

— Czy ktoś pełni dyżur w obserwatorium? — zapytał Sammann.

— Raczej nie w sensie dosłownym — odparł Jules. — Teleskopami można sterować zdalnie przez nasz odpowiednik Retikulum. Ale główny teleskop z pewnością jest w tej chwili używany: bada wasz piękny kosmos, który dla nas jest zupełnie nowy.

Konstrukcja wierzchołka wznosiła się coraz wyżej nad naszymi głowami i stary instynkt podszeptywał mi, że czeka nas wyczerpująca wspinaczka — ale oczywiście o żadnej wspinaczce mowy być nie mogło, bo nic nie ważyliśmy. Bez dalszej dyskusji ruszyliśmy prosto w stronę „najwyższej” i największej z kopuł, zgodnie z zapowiedzią Julesa — otwartej. Miała kształt sfery podzielonej na dwie ruchome połówki, które zostały rozchylone i odsłoniły wielosegmentowe zwierciadło o średnicy około trzydziestu stóp. Wśliznęliśmy się do środka przez przestrzeń między półsferami (dostatecznie szeroką, żeby zmieścił się w niej czteropokojowy dom) i zsunęliśmy się na rękach jak najniżej, na poziom dźwigarów i przegubów zwierciadła; wydaje mi się, że kierował nami wiekowy odruch nakazujący się schronić, schować, uciec od przerażającej pustki, w której musieliśmy przeżyć ostatnie kilka dni. Jules pokazał nam właz, przez który mogliśmy dostać się do hermetycznie zamkniętego wnętrza statku, kiedy kopuła zostanie już zamknięta i wypełniona powietrzem. Znaleźliśmy nawet piękny czerwony guzik — naciśnięcie go miało uszczelnić kopułę i zassać do niej powietrze w trybie awaryjnym, ale Jules stanowczo nam to odradził, ponieważ alarmy rozdzwoniłyby się wtedy na całym Daban Urnudzie. Zamiast tego podciągnął się na wspornik obiektywu umieszczonego w ognisku zwierciadła, zerwał refleksyjną osłonę panelu piersiowego, zatkał nią obiektyw i wrócił do nas „na dół”. My w tym czasie staraliśmy się nie denerwować i nie dyszeć. Arsibalt, który zużył najwięcej tlenu z nas wszystkich, miał jeszcze dziesięciominutowy zapas; dostał trochę od Sammanna, któremu zostało powietrza na dwadzieścia pięć minut. Ja miałem osiemnaście. Lio zaproponował, żebyśmy najedli się na zapas, bo jeśli rozstaniemy się z kombinezonami, zostaną nam tylko batoniki energetyczne, które zabierzemy do kieszeni. Zassałem więc porcję brei z rurki i podjąłem długi, żmudny wysiłek powstrzymywania odruchu wymiotnego.

— Halo! — zawołał Jules.

Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że zareagował na pojawienie się twarzy w przeszklonym przezierniku włazu: jakaś kosmografka przyszła sprawdzić, co się stało, że główny teleskop oślepł. Pomny objaśnień Julesa, z kształtu nosa i koloru oczu domyśliłem się, że mamy przed sobą Fthozyjkę, i nawet nie umiejąc odczytywać uczuć z fthozyjskiej mimiki, mogłem śmiało stwierdzić, że obserwuję właśnie dwa z nich: zdziwienie płynnie przeszło w osłupienie, gdy kobieta zobaczyła czarny kombinezon próżniowy nieznanej konstrukcji. Jules złapał uchwyty po obu stronach włazu i przytknął osłonę twarzy do szybki przeziernika — a potem musieliśmy wszyscy ściszyć głośniki w kombinezonach, kiedy zaczął coś wykrzykiwać — jak się domyślaliśmy, po fthozyjsku. Kosmografka zrozumiała jego zamysł i przyłożyła ucho do szkła. W próżni dźwięk się nie rozchodził, ale głośne wrzaski Julesa wzbudzały wibracje w szkle, które mogły przenieść się w powietrze po drugiej stronie i do ucha kobiety.