Выбрать главу

— No dobrze. Zrzuciliśmy kombinezony i przez kilka minut byliśmy zdezorientowani lub nieprzytomni. Czyli, mówiąc twoim językiem, straciliśmy kontakt z naszą Historią. Przestaliśmy śledzić trajektorię naszego świata. Ta część naszej świadomości, która pozwala nam na bieżąco robić sztuczkę z muchą, nietoperzem i dżdżownicą, chwilowo się wyłączyła.

— Zgadza się. Tamci odzyskali świadomość w takiej trajektorii świata, w jakiej my dwaj jesteśmy martwi.

— Martwi.

— Tak właśnie powiedziałem.

— Nic dziwnego, że nas zostawili. Tak naprawdę wcale nas nie zostawili, bo w ogóle nie dotarliśmy na statek.

— No właśnie. Włóż to. — Jaad podał mi obejmującą całą twarz maskę tlenową.

— A ta fthozyjska astronomka? Dlaczego nie wezwała policji czy coś w tym rodzaju?

— Jules z nią rozmawia. Facet ma dar przekonywania.

— A Lio, Arsibalt, Jesry i Sammann po prostu chodzą sobie po statku jakby nigdy nic i szukają kogoś, komu mogliby się poddać, tak?

— Istnieje taka trajektoria.

— To naprawdę dziwne.

— Bynajmniej. W wojennej zawierusze często się tak zdarza.

— A co z naszą trajektorią? Co tamci czterej robią w Historii, w której w tej chwili jesteśmy?

— Ja jestem w kilku naraz — poprawił mnie fraa Jaad. — Utrzymanie tego stanu rzeczy sprawia mi trochę kłopotu, a twoje pytania wcale mi tego nie ułatwiają. Dlatego udzielę ci prostej odpowiedzi: wszyscy pozostali zginęli.

— Nie chcę tkwić w Historii, w której moi przyjaciele nie żyją. Zabierz mnie z powrotem do tamtej.

— Nie ma żadnego „z powrotem”. Nie mogę cię nigdzie zabrać. Możemy tylko posuwać się naprzód.

— Nie chcę być w Historii, w której moi przyjaciele nie żyją — upierałem się.

— W takim razie masz wybór: możesz albo od razu wyskoczyć przez śluzę, albo pójść ze mną.

Fraa Jaad naciągnął maskę tlenową na twarz i w ten sposób zakończył rozmowę. Wręczył mi gaśnicę, sam wziął drugą, odepchnął się od ściany i popłynął w głąb korytarza.

* * *

Mój umysł zachował się w tym momencie zupełnie niedorzecznie, bo skupił się na wszystkich śrubach i mutrach użytych do budowy statku, zamiast zająć się czymś naprawdę istotnym. Miałem wrażenie, że jakaś Barbopodobna cząstka mnie wysforowała się do przodu, stłamsiła moją duszę i kazała mi skoncentrować się na rzeczach, które Barbowi wydałyby się interesujące — takich jak na przykład zamki w drzwiach. Podukłady odpowiedzialne za takie drobiazgi jak opłakiwanie przyjaciół, strach przed śmiercią, niemożność zrozumienia trajektorii światów oraz chęć uduszenia fraa Jaada zostały pozbawione środków do życia.

Drzwi było mnóstwo, wszystkie zatrzaśnięte, ale nie zamknięte na zamek; Jules twierdził, że na Daban Urnudzie to normalny stan rzeczy. Zewnętrzne rubieże statku były podzielone na odrębne, niezależnie hermetyzowane przedziały, żeby uszkodzenie przez meteor jednego z nich nie zagrażało sąsiednim. Z tego powodu poświęcaliśmy masę czasu na otwieranie i zamykanie drzwi, czy raczej lekko wypukłych włazów trzystopowej średnicy z ciężkimi zamknięciami jak w skarbcach. Chcąc je otworzyć, należało złapać dwa symetrycznie umieszczone uchwyty i przekręcić je w przeciwne strony — co przydawało się w zerowym ciążeniu, kiedy próby zaparcia się stopami i wykorzystania masy ciała nie znajdowały oparcia w prawach teorycznych. Zawsze po takim siłowaniu się z włazem dyszałem ciężko, płynąc w powietrzu za fraa Jaadem.

Jedno z pytań, którymi wcześniej chciałem go rozdrażnić, brzmiało: Dlaczego właśnie ja? Nie mógłbyś sam zrobić tego, co masz do zrobienia, a mnie zostawić w Historii, w której moi przyjaciele żyją?

Kto wie, może właśnie poznałem na nie odpowiedź. Może trafiłem tutaj z tego samego powodu, dla którego hierarchowie w Edharze wytypowali mnie do nakręcania zegara: byłem osiłkiem. Mogłem otwierać ciężkie drzwi. Wolałem to od nicnierobienia, więc wyprzedzałem fraa Jaada i przykładałem się do swojej roboty najlepiej jak umiałem. Za każdym razem spodziewałem się spojrzeć wprost w wylot lufy urnudzkiego komandosa kosmicznego, ale w obserwatorium było mało ludzi, i kiedy wreszcie natknęliśmy się na jakąś kobietę, po prostu zaniemówiła i zeszła nam z drogi. Przebranie strażaków było tak proste, tak oczywiste, że wątpiłem, czy w ogóle zadziała — ale skoro zadziałało doskonale w przypadku pierwszej napotkanej osoby, można się było spodziewać, że zwiedzie także sto następnych.

Korytarz doprowadził nas do kulistej komory, pełniącej chyba rolę przedsionka całego wierzchołka. Musieliśmy przez nią przejść, żeby dostać się do innych części Daban Urnuda. Metodą prób i błędów odkryliśmy, że jedno z wyjść łączy się z długim rurowatym szybem.

— To musi być ścięgno — powiedziałem.

Fraa Jaad pokiwał głową i wleciał do środka.

Do tej pory moje wrażenia z Daban Urnuda ograniczały się prawie wyłącznie do widoków niewiarygodnego dwudziestościanu i imponujących cytadeli na wierzchołkach. Wobec ich rozmiarów i niezwykłości łatwo zapominałem o tym, że prawdziwe cuda konstrukcji i wszyscy mieszkańcy statku znajdują się gdzie indziej: w obracającym się Kulostosie. Do tej pory przypominaliśmy z Jaadem dwójkę barbarzyńców, którzy wyważają kopniakami drzwi w porzuconej strażnicy na obrzeżach cesarstwa. Teraz weszliśmy na trakt prowadzący do stolicy.

W sumie było dwanaście ścięgien: po sześć odchodziło od dwóch potężnych łożysk na krańcach Kulostosu. Sam Kulostos przypominał małpę w skrzynce, zapierającą się wszystkimi czterema łapami o ściany: czasem musi łapę ugiąć, żeby zamortyzować wstrząs, czasem wyprostować. Łapa jest żywa; składa się z kości (wytrzymałość), mięśni (reakcja), naczyń krwionośnych (transport surowców), nerwów (łączność) oraz skóry (ochrona całości). Ścięgno na statku musiało spełniać te same funkcje, toteż miało podobnie skomplikowaną konstrukcję. My z fraa Jaadem widzieliśmy tylko wewnętrzną powierzchnię szybu dziesięciostopowej szerokości, ale z rozmów z Julesem wiedzieliśmy, że całe ścięgno ma ponad sto stóp średnicy i jest po brzegi wypakowane elementami konstrukcyjnymi i funkcjonalnymi, których istnienia mogliśmy się domyślać po mijanych włazach, zaworach, pulpitach, ekranach i tabliczkach. Nowicjusze — tacy jak my — nie potrafili ustawić się precyzyjnie w środku rury, tylko ślizgali się od ściany do ściany. Za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do dogodnego chwytu, korzystaliśmy z okazji, odbijaliśmy się od niego, żeby nabrać szybkości, i głęboko oddychając, lecieliśmy na spotkanie następnego. Mniej więcej w połowie drogi natknęliśmy się na grupę Geometrów, którzy na nasz widok uczepili się ścian i skulili, robiąc nam miejsce. Kiedy ich mijaliśmy, coś wykrzykiwali pod naszym adresem; domyślałem się, że były to jakieś pytania, które z konieczności musieliśmy puścić mimo uszu.

Właz na końcu ścięgna wychodził na sklepioną komorę o średnicy stu stóp — zdecydowanie największą otwartą przestrzeń, jaką do tej napotkaliśmy. Domyślałem się, że jest to hala przedniego łożyska. Moje domysły potwierdzał fakt, że w podłodze pomieszczenia znajdował się dwudziestostopowej średnicy otwór, a po jego drugiej stronie wszystko się obracało. Dotarliśmy do przedniego krańca rdzenia i znaleźliśmy się we wnętrzu olbrzymiego — i niewidocznego dla nas — łożyska, łączącego wirujący Kulostos z nieruchomym kompleksem dwudziestościanu i ścięgien.

Pół tuzina szybów łączyło się z komnatą przez wbudowane w półkulisty „sufit” portale. Fraa Jaad i ja przed chwilą wyłoniliśmy się z jednego z nich. Przy wylocie sąsiedniego panował wściekły ruch; przypominało to te sale w wielkich miastach, gdzie handluje się akcjami. Było to oczywiście ścięgno prowadzące do Wypalacza Światów, a właściwie do tego, co z niego zostało po ataku Dzwoneczników. Ludzie wlatywali i wylatywali w tempie około dwóch na sekundę; czułem się, jakbym obserwował gniazdo szerszeni w środku lata. Wlatujący najczęściej zabierali ze sobą broń i narzędzia; niektórzy z wylatujących byli ranni. Dwa przeciwbieżne strumienie zderzały się w hali łożyska, gdzie jeszcze inni ludzie próbowali zaprowadzić ład, tłumaczyć im, dokąd mają się udać i co robić, ale bez żadnego widocznego efektu — może poza tym, że wszyscy kłócili się ze wszystkimi. Cieszyłem się, że nie rozumiem, co mówią. W tym zamieszaniu dyskretne poruszanie się było dziecinnie proste — do tego stopnia, że moim największym zmartwieniem było odróżnienie fraa Jaada od innych postaci w strażackim rynsztunku. W pewnym momencie przestraszyłem się nawet, że go zgubiłem, ale po chwili dostrzegłem podejrzanego strażaka — gapił się na mnie i pokazywał na płaską powierzchnię z otworem w środku, którą w myślach zacząłem już nazywać „podłogą”.