Otwór się zmniejszał.
Jules tłumaczył nam, że kiedy konstruktorzy Daban Urnuda chcieli połączyć dwie duże części rdzenia, używali do tego zaworu kulowego, czyli kuli przewierconej na wylot i uwięzionej w sferycznym łożu spinającym wspomniane dwa obszary. Kula nie miała szans wywinąć się z tej pułapki, mogła natomiast swobodnie się obracać i w zależności od położenia wydrążonego w niej kanału albo umożliwiać przejście z jednego segmentu do drugiego, albo stanowić nieprzebytą zaporę. Taki właśnie zawór został wbudowany w „podłogę” hali łożyska. Był tak ogromny, że w pierwszej chwili nie zorientowałem się, co mam przed sobą. Dopiero teraz, kiedy został wprawiony w ruch, jego natura i funkcja stały się dla mnie oczywiste. Poruszał się powoli, ociężale, ale zanim fraa Jaad zwrócił nań moją uwagę, otwór w kuli zdążył się w połowie zamknąć jak zapadające w sen oko.
Jaad odbił się nogą od tyłka jakiegoś żołnierza, dzięki czemu żołnierz pofrunął pod sufit, a Jaad w stronę zaworu. Ja odepchnąłem się od znajdującej się nieopodal drabinki albo pomostu i poleciałem za nim. Nim znaleźliśmy się przy zaworze, otwór skurczył się do mniej więcej trzech stóp — nadal więc swobodnie moglibyśmy się przez niego przecisnąć. Kłopot w tym, że zużyliśmy całą naszą energię na dotarcie do niego, a nie wycelowaliśmy najlepiej, dlatego dostanie się do wnętrza zaworu wymagało od nas paru chwil rozpaczliwej szarpaniny i młócenia kończynami. Już ze środka patrzyliśmy, jak ślepię się zamyka. Nie znaleźliśmy żadnych uchwytów, od których moglibyśmy się odepchnąć, żeby przyspieszyć nasz ruch, a wiedzieliśmy, że jeżeli nie wylecimy natychmiast z drugiej strony, zostaniemy uwięzieni we wnętrzu zaworu do chwili jego ponownego otwarcia.
Ale ja i tak byłem całkiem bez tchu i nie zdobyłbym się na żaden większy wysiłek. Odwróciłem gaśnicę w kierunku, z którego przylecieliśmy, i wyszarpnąłem zawleczkę. Siła odrzutu pchnęła mnie w przeciwną stronę; przyjąłem ją na barki i zacząłem koziołkować wstecz. Najważniejsze, że się poruszałem. Uderzyłem w ścianę zamykającą tunel, namacałem krawędź otworu i podciągnąłem się na zewnątrz. Sekundę po mnie z dziury wyprysnął fraa Jaad na śnieżnobiałej kolumnie środka gaśniczego. Złapałem go za kostkę i trochę wyhamowałem. Koziołkowaliśmy powoli w powietrzu u wlotu dwumilowego szybu o średnicy stu stóp, biegnącego przez całą długość Kulostosu. Dotarliśmy do rdzenia.
Jeżeli nawet wzbudziliśmy jakieś podejrzenia u obserwatorów w hali łożyska, nikt nie był na tyle sprytny, żeby podążyć za nami przez zawór. W oddzielającej nas teraz powierzchni znajdowały się jeszcze mniejsze włazy, prowadzące do jednoosobowych śluz powietrznych, przez które przechodziło się, kiedy zawór był zamknięty. Zerkałem nerwowo w ich stronę, spodziewając się, że lada chwila wyskoczy z którejś kosmogliniarz, żeby nas aresztować, ale w końcu doszedłem do wniosku, że nic podobnego się nie wydarzy. Przypomniałem sobie niedawne słowa Julesa. To, co zrobili Dzwonecznicy… to znaczy to, co my wszyscy zrobiliśmy, było dla Piedestału największą kompromitacją militarną od tysiąca lat. Bomba nadal płonęła, katastrofa dopiero się rozpoczynała, Dzwonecznicy mogli jeszcze żyć i stawiać opór. Nikt nie zamierzał się przejmować parą strażaków-dziwaków.
Nasza paniczna ucieczka przez zawór nadała nam takiego rozpędu, że polecieliśmy w stronę ściany rdzenia, obracającej się z prędkością sekundnika na zegarze — czyli kiedy się z nią zderzyliśmy, przesuwała się koło nas w tempie żwawego piechura. Ponieważ w tej części rdzenia była pokryta kratownicą z wygodnymi otworami, w sam raz na rozmiar dłoni, złapanie się jej przyszło nam całkiem naturalnie. Nastąpiło łagodne, acz nieuniknione przyspieszenie, które zmusiło nas do poszukania na kratownicy oparcia dla stóp, i po chwili wirowaliśmy razem ze wszystkim, co nas otaczało. Nasze ciała ważyły mniej niż ciała noworodków, ale dawno już nie odczuwaliśmy takiego „ciążenia” i chwilę musieliśmy się do niego przyzwyczajać.
Przez kilka minut po prostu wisieliśmy na kratownicy, dysząc ciężko i walcząc o zachowanie świadomości — dopóki fraa Jaad, który nigdy nie omawiał swoich planów i zamiarów z towarzyszami podróży, nie odepchnął się od ściany i nie poszybował wzdłuż niej w stronę pierwszego z czterech ogromnych węzłów, rozmieszczonych w regularnych odstępach na całej długości rdzenia. Podróżowanie w mikrograwitacji było nawet łatwiejsze niż przy zupełnym braku ciążenia, ponieważ automatycznie „spadaliśmy” z niewielką prędkością na ściany rdzenia, od których mogliśmy się odepchnąć i tym sposobem rozpędzić. Zainstalowano tu również system szybkiego transportu: krzyżówkę pasa transmisyjnego z drabiną, która po jednej stronie rdzenia przesuwała się do góry, po przeciwnej zaś sunęła w dół. Szczebelki były elastyczne, żeby szarpnięcie drabiny nie wyrwało człowiekowi ręki z barku. Większość mijanych przez nas ludzi (było ich około setki, w której zdecydowaną przewagę liczebną mieli żołnierze i strażacy) korzystała z tego mechanizmu. Byłem zmęczony i kusiło mnie, żeby też go wypróbować, bałem się jednak wystawić na pośmiewisko, a fraa Jaad nie wykazywał nim zainteresowania. Poruszaliśmy się wolniej od tych, którzy jechali na drabince — co działało na naszą korzyść: niektórzy usiłowali zadawać nam jakieś pytania, ale nikt nie był na tyle dociekliwy, żeby zeskoczyć za nami i spróbować nas wciągnąć w rozmowę.
Po kilku minutach dotarliśmy do węzła łączącego cztery kule wysunięte najdalej do przodu: pierwszą, piątą, dziewiątą i trzynastą. Każda z nich stanowiła zwieńczenie jednego stosu. Kule od pierwszej do czwartej zajmowali Urnudczycy, od piątej do ósmej Troanie, od dziewiątej do dwunastej Laterryjczycy, a pozostałe Fthozyjczycy. Przyjęło się, że w każdym stosie kulę oznaczoną najniższym numerem (czyli tę, która znajdowała się w najwyższym, pierwszym węźle) zamieszkiwali najwyżsi rangą przedstawiciele każdej z ras. Węzeł, do którego trafiliśmy, był więc najdogodniejszym miejscem spotkań dla VIP-ów. Z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, wyglądał niepozornie: znajdowały się w nim cztery ogromne dziury w ścianach — wyloty prostopadłych do rdzenia szybów, prowadzących na zewnątrz, do poszczególnych kul. Jules twierdził jednak, że widziany z zewnątrz przypominał zlepek biur, sal konferencyjnych i korytarza w kształcie torusa, przy którym mieściły się gabinety dowódców. Ich obecność zdradzało kilkanaście włazów w ścianach. Konflikt między Piedestałem i Opoką doprowadził jednak do podzielenia torusa na nierówne części. Włazy zostały pozamykane, torus zaspawano przegrodami, wystawiono straże, poprzecinano kable.