Выбрать главу

Wszystko to nie dotyczyło nas i nie obchodziło, ponieważ przestrzeń, w której wylądowaliśmy, służyła tylko jako korytarz serwisowy lub szyb windy i rzadko bywała przedmiotem zainteresowania dowództwa. Znacznie ciekawsze były cztery olbrzymie otwory w ścianie rdzenia. Wlatując do węzła, mogliśmy w nie zajrzeć: miały po dwadzieścia stóp szerokości i przez ćwierć mili prowadziły prosto „w dół”, a na ich „dnie” znajdowały się następne ogromne zawory kulowe, w tej chwili zamknięte. Za zaworami rozpościerały się milowej średnicy zamieszkane kule.

Zidentyfikowanie szybu prowadzącego do kuli numer jeden nie było specjalnie trudne, ponieważ obok jego wlotu na ścianie wymalowana została wielka jedynka — cyfra była urnudzka, ale każda istota świadoma, z dowolnego kosmosu, rozpoznałaby w tym znaku 1, symbol jedności, oznaczenie jednego egzemplarza czegokolwiek. Nie miałem wiele czasu na kontemplowanie głębi jego znaczeń, gdyż fraa Jaad odszukał już drabinkę na ścianie szybu i zaczął po niej schodzić.

Ruszyłem za nim. Ciążenie powoli narastało. Trudno opisać, jak fatalnie się czułem; przed zemdleniem powstrzymywała mnie tylko świadomość, że spadnę z drabinki fraa Jaadowi na głowę. Ale kiedy nadeszły naprawdę trudne chwile, czyjś głos przebił się do mojej świadomości i zaczął mi szumieć w głowie: to fraa Jaad zaintonował jakąś pieśń tysięczników, podobną do tej, która obudziła mnie w bazyjskim klasztorze w noc po powołaniu. Moja świadomość nagle odkryła, że ma się czego uczepić, tak jak moje ciało — za pośrednictwem dłoni — czepiało się stalowych szczebli, jedynego łącznika z wirującą wokół mnie olbrzymią konstrukcją. I tak jak szczeble nie dawały mi spaść, tak dźwięk głosu Jaada pod czaszką powstrzymywał mój umysł przed odpłynięciem w te rejony, w których znalazłem się między utratą przytomności w obserwatorium i przebudzeniem w niewłaściwej Historii.

Schodziłem dalej.

Kucnąłem na szczycie dużej stalowej półkuli, schowałem głowę między kolana i starałem się nie zemdleć.

Fraa Jaad wklepywał jakieś cyfry na wbudowanej w ścianę klawiaturze.

Półkula zaczęła się obracać pode mną.

— Skąd znałeś kod? — zapytałem.

— Wpisałem przypadkowe cyfry — odparł.

Klawiatura zapiszczała cztery razy: czterocyfrowa liczba. Tylko dziesięć tysięcy możliwości. W dziesięciu tysiącach różnych odgałęzień trajektorii żyło dziesięć tysięcy Jaadów… i ja miałem to szczęście, że towarzyszył mi ten właściwy…

Przez otwór w zaworze świeciło słońce. Położyłem się na kuli i z wysokości pół mili gapiłem się na wodę, rośliny i domy.

Tym razem dziura w zaworze była zaopatrzona w drabinkę. Zaczęliśmy po niej schodzić, nie czekając, aż zawór otworzy się do końca, i wyszliśmy na pomost w kształcie pierścienia, podwieszony pod sufitem kuli i okalający otwór w sklepieniu: świetlik na szczycie olbrzymiej kopuły, odrobinkę nieba nad maciupeńkim światem. Po prowadzących na pomost schodach wbiegali ludzie z bronią, którzy koniecznie chcieli nas powitać. Na ich widok fraa Jaad zerwał z twarzy maskę. Nie było sensu dłużej się ukrywać.

Zrobiłem to samo.

Dwaj żołnierze wbiegli na pomost, mierząc do nas z karabinów. Kiedy jeden z nich doskoczył do fraa Jaada, instynktownie zastąpiłem mu drogę, podnosząc rękę. Zauważyłem w rękach Jaada jakiś mały srebrzysty przedmiot, do złudzenia przypominający piszczek. Drugi żołnierz odwrócił się do mnie, zamachnął się bronią i uderzył mnie kolbą w szczękę. Zatoczyłem się na barierkę, przeleciałem przez nią i poczułem, jak stara dobra znajoma — nieważkość — znów bierze mnie w ramiona, gdy rozpocząłem swobodny spadek w kierunku środka kuli.

Coś złego stało się z moim brzuchem. Chwilę później usłyszałem huk karabinowego wystrzału. Trafili mnie? Niemożliwe… Nie w tej sytuacji. Przed oczami zrobiło mi się całkiem biało. Moje wnętrzności zapłonęły ogniem i zaczęły się topić.

Żołnierze strzelili do fraa Jaada. Megazabójcy zostali uruchomieni. Stałem się żywą bombą atomową, ciemnym słońcem rażącym zabójczym promieniowaniem domy i tarasowe pola urnudzkiej społeczności.

Wypełniliśmy nasze zadanie.

Zwiastun: Jeden z trzech kataklizmów, które w ostatnich dekadach Epoki Praksis przetoczyły się przez większą część Arbre, a z biegiem czasu zostały zinterpretowane jako ostrzeżenie przed Straszliwymi Wypadkami. Dokładny charakter zwiastunów trudno określić po tym, jak wszystkie zapiski na ich temat uległy zniszczeniu (wiele z nich przechowywano w urządzeniach syntaktycznych, które później przestały działać), ale według powszechnie akceptowanej teorii pierwszym zwiastunem był wybuch licznych rewolucji na całym świecie, drugim — wojna światowa, trzecim zaś — ludobójstwo.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

— Przybyliśmy — powiedział człowiek w długiej szacie. — Odpowiedzieliśmy na wasze wezwanie.

Mówił po orthyjsku — nie tak biegle jak Jules Verne Durand, ale wystarczająco dobrze, żebym zaczął podejrzewać, że uczył się go równie długo. Dopóki nie zasypiemy go skomplikowanymi czasami i nie stłamsimy nazbyt złożoną strukturą zdań, powinien dać sobie radę.

Piszę „my”, ale wcale nie zamierzałem dużo mówić.

— Po co tu jestem? — zapytałem fraa Jaada, kiedy podchodziliśmy do drzwi budowli unoszącej się na środku kuli numer 1.

— Masz być koncypientem — odparł Jaad.

— Ludzie, którzy budują samowystarczalne statki międzykosmiczne, nie mają rejestratorów?

— Koncypient to coś więcej niż rejestrator, to nośnik świadomości. Jego obserwacje w macierzystym kosmosie mają wpływ na inne kosmosy. Rozmawialiśmy o tym w Fundzie Avrachona.

— Ty też jesteś nośnikiem świadomości, w dodatku znacznie lepiej ode mnie grasz w te polikosmiczne szachy. Nie jestem przypadkiem zbędny?

— W ostatnich tygodniach nastąpiły liczne okrojenia. Jestem nieobecny w wielu wersjach kosmosu, w których ty jesteś obecny.

— To znaczy… ty jesteś martwy, a ja żywy.

— Obecność i nieobecność lepiej to opisują, ale jeśli chcesz się upierać przy swoich określeniach, nie będę się kłócił.

— Fraa Jaadzie?

— Tak, fraa Erasmasie?

— Co się z nami dzieje po śmierci?

— Wiesz na ten temat tyle samo, co ja.

Mniej więcej na tym urwała się nasza rozmowa, kiedy zostaliśmy zaproszeni do pokoju, w którym czekał na nas mężczyzna w powłóczystej szacie. Nie znając urnudzkiej kultury, miałem niewielkie szanse zgadnąć, kim jest. Sam pokój niespecjalnie mi pomagał: sfera z płaską podłogą przypominała małe planetarium. Domyślałem się, że znajduje się blisko środka kuli. Wewnętrzna powierzchnia była matowa i delikatnie lśniła w padającym z zewnątrz świetle słońca. Na środku okrągłej podłogi stało krzesło otoczone ławą w kształcie pierścienia, a na ławce stało kilka pojemników z jakimiś parującymi płynami. W pokoju nie było poza tym żadnych sprzętów ani ozdób. Czułem się w nim jak w domu.

Odpowiedzieliśmy na wasze wezwanie.

Co na to fraa Jaad? Do głowy przyszły mi dwie możliwe odpowiedzi: Czemu tak długo to trwało? oraz: O czym ty mówisz, człowieku?! Ale fraa Jaad odpowiedział sprytnie i niezobowiązująco:

— W takim razie ja przybyłem was powitać.

Mężczyzna odwrócił się do nas bokiem i wskazał okrągłą ławkę. Jego szata rozwinęła się i zwisła z ramienia jak sztandar. Była w większości biała, chociaż obficie zdobiona — powiedziałbym chętnie, że haftowana lub brokatowa, ale żyjąc wśród odzianych w zawoje ascetów, nie wykształciłem zbyt bogatego słownictwa w dziedzinie ornamentyki, ograniczę się więc do stwierdzenia, że była ozdobna.