— Naprawdę?
Znowu posłała mi to pobłażliwie czułe spojrzenie.
— A co, myślałeś, że niepostrzeżenie zakradliście się na pokład?
— No… właściwie, to tak.
Wzięła mnie za rękę i pocałowała ją.
— Twoje ego powinno być w pełni usatysfakcjonowane tym, co naprawdę osiągnęliście. Ludzie długo jeszcze będą was za to fetować.
— Rozumiem. — Pomyślałem, że najwyższy czas zmienić temat i nie skupiać się zbytnio na moim ego. — Fthozyjka włączyła alarm.
— Zgadza się. Po tym, co zrobili Dzwonecznicy, alarmy rozdzwoniły się dosłownie wszędzie. Ratownicy zajrzeli także do obserwatorium, gdzie zastali was żywych, chociaż nieprzytomnych. Mieliście szczęście, że tutejsi lekarze wiedzą, jak sobie z tym radzić: podali wam tlen. Pomogło, ale nie mieli pewności, co się z wami dzieje. Nigdy przedtem nie leczyli Arbryjczyków i obawiali się, że może u was dojść do trwałych uszkodzeń mózgu. A ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony… położyli was na lód i wstawili do komory hiperbarycznej.
— Na lód?
— Dosłownie. Schłodzili was, żeby ograniczyć uszkodzenia mózgu, i starali się natlenić wam krew laterryjskim powietrzem. Byłeś nieprzytomny przez tydzień.
— Co się stało z Ossą i Esmą zamkniętymi w wierzchołku?
Ala odczekała długą chwilę, zanim odparła:
— No cóż, Ras… zginęli. Urnudczycy ustalili, gdzie się schowali. Wysadzili kawał ściany. Powietrze uleciało.
Przez minutę leżałem bez ruchu, milcząc.
— Przynajmniej zginęli jak prawdziwi Dzwonecznicy.
— To prawda.
Zaśmiałem się, choć wcale nie wesoło.
— A ja, jak prawdziwy nie-Dzwonecznik, przeżyłem.
— Ja się z tego cieszę.
I Ala znów się rozpłakała — nie ze smutku po śmierci Dzwoneczników i nie z radości, że reszta z nas przeżyła, ale ze wstydu i bólu, że to ona skazała nas na los, który mógł nam przynieść zagładę. Odpowiedzialność, jaką ją obarczono, i bezlitosna logika sytuacji nie pozostawiły jej innego wyjścia niż podjęcie Strasznej Decyzji. Do końca życia — które, miałem nadzieję, będzie naszym wspólnym życiem — miała się z tego powodu budzić w środku nocy zlana zimnym potem. W walce z tym bólem była skazana na samotność; mało kto z tych, którym mogła o nim opowiedzieć, zechciałby jej współczuć.
Posłałaś swoich przyjaciół na śmierć, tak? A sama siedziałaś sobie bezpiecznie na dole?!
To musiało zostać między nami. Na zawsze.
Wyśliznąłem się spod niej i przytuliłem ją. Kiedy uznałem, że możemy wrócić do przerwanej opowieści, zagadnąłem:
— Jak długo wytrzymali Ossa i Esma zamknięci w tamtym pokoju, zanim… zanim to się stało?
— Dwa dni.
— Dwa dni?!
— Ludzie z Piedestału podejrzewali, że mogli zaminować okolicę i że Dzwoneczników może być więcej. Coś jednak musieli zrobić, bo zakładnikom zaczynało brakować powietrza. Mogli albo zacząć działać, albo patrzeć, jak ich rodacy umierają.
— Byli śmiertelnie przerażeni.
— Tak myślę. Chociaż… może nie tyle przerażeni, ile wstrząśnięci. Najpierw myśleli, że jesteśmy na amen zamknięci w Tredegarhu, do którego udało im się przeniknąć. Potem, kiedy zdemaskowaliście Julesa Verne Duranda, stracili swoje oczy i uszy na Arbre, a konwoks nagle się rozproszył. Inne duże koncerny też poszły w rozsypkę i powstał antyrój.
— To był doskonały pomysł! Kto na niego wpadł?
Zarumieniła się i z trudem powstrzymała uśmiech, ale nie była zachwycona tym, że rozmowa schodzi na jej temat i mówiła dalej:
— Pomyśclass="underline" największy lęk budzą w nich milenaryści. Inkanterzy. Z pewnością zauważyli, że wszystkie matemy tysiącletnie opustoszały. Gdzie w takim razie podziali się tysięcznicy? Co knują? I nagle bum! Dwieście pocisków. Coś okropnego. Mnóstwo danych do obrobienia, miriady odłamków, które trzeba obserwować. Kiedy wydaje im się, że namierzyli statek, on nagle eksploduje. Wtedy myślą, że cudem uniknęli najazdu. Po czym parę dni później dochodzi do przerażającego, niszczycielskiego ataku na ich największy atut strategiczny. Przez kolejne dwa dni nie są w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o zakładnikach. Tymczasem jacyś inni faceci w czarnych kombinezonach pakują im się na statek i udaje się ich złapać tylko dlatego, że nie są w stanie oddychać tutejszym powietrzem…
— Nas też wzięli za Dzwoneczników?
— A co ty byś pomyślał na ich miejscu? Najgorsza była chyba świadomość, że nie mają pojęcia, ilu was tam jeszcze może być. Może setka, w dodatku uzbrojona po zęby? Efekt był taki, że…
— Zdecydowali się negocjować.
— Właśnie. Zaproponowali rozmowy czwórstronne: Piedestał, Opoka i oba magisteria.
— Przepraszam, co takiego?
— Magisteria.
— Czyli…?
— Tak, to się już stało po waszym odlocie. Jednym magisterium jest państwo sekularne, drugim świat matemowy. Antyrój. Wspólnie… jak by to…
— Rządzą światem?
— Można tak powiedzieć. — Ala wzruszyła ramionami. — Przynajmniej dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego.
— Czy ty przez przypadek też należysz do grona tych, którzy dzisiaj rządzą światem?
— Przyleciałam tutaj, prawda?
— Wchodzisz w skład delegacji?
— Jestem pomagierem. Adiutantem. Załapałam się tylko dlatego, że armia mnie lubi. Uważają, że jestem w porządku.
Miałem ochotę zasugerować inne, znacznie lepsze wytłumaczenie — takie mianowicie, że to dzięki niej misja komórki numer 317 zakończyła się powodzeniem — ale wyczytała to z mojej twarzy i spuściła wzrok. Nie chciała o tym słuchać.
— Jest nas czterdzieścioro ośmioro — dodała pospiesznie. — Przywieźliśmy lekarzy. I tlen.
— A jedzenie?
— No pewnie!
— Jak się tu dostaliście?
— Geometrzy nas przywieźli. A kiedy trafiliśmy na Daban Urnuda,przyszliśmy prosto tutaj.
— Hmm… Nie powinienem był wspominać o jedzeniu.
— Głodny jesteś? — spytała takim tonem, jakby ją to dziwiło.
— Oczywiście!
— No to czemu nic nie mówisz…? Przywieźliśmy wam pięć koszy najlepszego jedzenia!
— Dlaczego pięć?
— Po jednym dla każdego. Poza Julesem rzecz jasna, bo on i tak opycha się bez naszej pomocy.
— Aha… Posłuchaj, mogłabyś wymienić imiona tej piątki? Chciałbym się upewnić, że z moim mózgiem wszystko w porządku…
— Ty, Lio, Jesry, Arsibalt i Sammann.
— No tak… A co z Jaadem?
Ala zrobiła tak przerażoną minę, że mój instynkt społeczny wziął górę nad zdrowym rozsądkiem i czym prędzej zacząłem się wycofywać:
— Wybacz, Alu, ja naprawdę wiele przeszedłem i nie wszystko dobrze pamiętam…
— Nie, to ty mi wybacz. To rzeczywiście może być skutek traumy. Zadrżała, zaczęła się krzywić, ale zapanowała nad mimiką. Rozpogodziła się.
— Jak to? O jakiej traumie mówisz?
— Patrzyłeś, jak się oddala. Wiedziałeś, co się z nim stało.
— Kiedy patrzyłem, jak się oddala?
— Po starcie nie odzyskał przytomności — odparła półgłosem. — Widzieliście, jak zderzył się z ładunkiem. Sczepił się z nim. Chciałeś do niego podlecieć, pomóc mu, ale to nie było takie proste. Kotwiczka chybiła. Mieliście coraz mniej czasu. Arsibalt przyszedł ci z pomocą, ale w tym samym momencie omal nie zderzyłeś się z reaktorem. Jaad odleciał. Wpadł w atmosferę i spłonął nad Arbre.