— No tak — przytaknąłem. — Jak mogłem o tym zapomnieć?
Moje słowa ociekały sarkazmem rzecz jasna, ale cały czas obserwowałem twarz Ali. Ostatnie wydarzenia w moim życiu sprawiły, że byłem wyczulony na niuanse jej mimiki jak na nic innego w Pięciu Znanych Kosmosach.
Wierzyła… Więcej: wiedziała, że to, co mi powiedziała, jest prawdą.
A na Arbre na pewno znajdą się zapisy potwierdzające jej słowa.
Retor: Postać legendarna, w folklorze łączona z zakonami proceńskimi, potrafiąca zmieniać przeszłość poprzez manipulację wspomnieniami i archiwami.
Myślałem tylko o jedzeniu, ale zanim mogłem się do niego dobrać, musiałem przestać być całkiem goły. Ala wymknęła się z pokoju, tak jakby nie miała nic przeciwko oglądaniu mnie nago, ale podglądanie mnie podczas ubierania było nieprzyzwoite. Arbryjska delegacja przywiozła nam zawoje, sznury i sfery. Geometrzy wszystkich czterech ras nie ukrywali fascynacji deklarantami i mogliby się poczuć urażeni, gdybyśmy próbowali ukryć naszą prawdziwą tożsamość.
Kiedy już zakutałem się jak należy, personel szpitala pomógł mi założyć plecak z zapasem arbryjskiego tlenu, podłączony do rurki pod nosem. Kierując się piktogramami, dotarłem na taras na dachu, gdzie zastałem Lio i Jesry’ego, jedzących, aż im się uszy trzęsły. Towarzyszył im fraa Sildanic, który ze zrezygnowaną miną ostrzegł mnie, żebym nie jadł za szybko, bo się rozchoruję. Zignorowałem go równie sumiennie jak moi fraa, a po paru minutach udało mi się nawet podnieść wzrok znad jedzenia i rozejrzeć po otaczającym mnie sztucznym świecie.
Cztery kule tworzące jeden stos znajdowały się tak blisko, że niemal się stykały, i były połączone przejściami trochę podobnymi do tych, jakie spinają wagony w pociągu osobowym. Kiedy Daban Urnud manewrował albo przyspieszał, przejścia musiały być zamknięte, ale dzisiaj były otwarte na oścież.
Laterryjczycy zamieszkiwali kule o numerach od dziewiątego do dwunastego. Szpital mieścił się w dziesiątce, nieopodal portalu prowadzącego do jedenastki. Taras na jego dachu — podobnie jak większość powierzchni pod gołym niebem — podlegał intensywnej uprawie. Znalazło się na nim miejsce dla paru stolików i ławek, ale ich blaty i siedziska były ze szkła i nawet pod spodem rosły posiane w kuwetach warzywa. Ażurowe konstrukcje zwieszały się nam nad głowami, uginając się pod ciężarem owocującej winorośli. Dopóki nie wybiegałem wzrokiem za daleko, mogłem sobie wyobrazić, że siedzę w jakimś arbryjskim ogródku.
W dalszej perspektywie wyglądało to inaczej. Szpital składał się z sześciu powiązanych ze sobą łodzi mieszkalnych. Każda miała trzy kondygnacje podwodne i trzy nawodne. Za pośrednictwem elastycznych trapów łączyły się ze sobą nawzajem i z innymi łodziami, które pokrywały cały akwen niczym okrągła mata. Ponieważ jednak tutejsze „ciążenie” wynikało z ruchu obrotowego Kulostosu, powierzchnia wody — przez nasze ucho środkowe postrzegana jako pozioma — była lekko wklęsła i wklęsłość ta przenosiła się także na powierzchnię maty. Dlatego kiedy patrzyło się w dal, na odległy o niespełna milę drugi skraj maty, powstawało niepokojące złudzenie, że woda wznosi się powyżej poziomu, na którym się znajdujemy. Gdyby jednak ktoś zawiązał mi oczy, pomyślałbym, że chodzę po płaskim gruncie; wychodząc z zagłębienia, wcale nie czułem, żebym poruszał się do góry.
Jedna połowa wewnętrznej powierzchni kuli znajdowała się pod wodą, druga zaś stanowiła „niebo” — niebieskie i zaopatrzone w słońce. Błękit był namalowany, ale dawało się o tym zapomnieć, dopóki w polu widzenia nie znalazły się portale prowadzące do dziewiątki i jedenastki, zawieszone na firmamencie niczym jakieś dziwaczne ciała niebieskie i połączone wyciągami krzesełkowymi z zaścielającymi wodę łodziami. Słońce było w istocie pękiem światłowodów emanujących przefiltrowane i przetworzone światło, zagarnięte z przestrzeni kosmicznej przez umieszczone na zewnątrz statku paraboliczne tuby. Światłowody były na stałe wbudowane w kopułę, ale kiedy w ciągu dnia kierowano światło kolejno do różnych włókien, powstawało złudzenie słońca przemieszczającego się po niebie. W nocy „słońce” gasło, chociaż, jak opowiadał nam Jules, jego światło stale dochodziło do plantacji na podwodnych kondygnacjach wielu łodzi, gdzie rośliny mogły się nim cieszyć przez całą dobę. System był tak wydajny, że Geometrzy byli samowystarczalni i bez trudu utrzymywali w kulach gęstość zaludnienia na poziomie średniej wielkości miasteczek.
Właściwie to nawet dobrze się stało, że widok z tarasu dostarczał tyle niezwykłego materiału do przemyśleń i rozmów, bo w przeciwnym razie konwersacja wypadłaby paraliżująco niezręcznie. Twarze Lio i Jesry’ego były jak wykute z kamienia. Oczywiście obaj uśmiechnęli się szeroko na mój widok, ja też ogromnie się ucieszyłem — ale tymi uczuciami podzieliliśmy się natychmiast i nie potrzebowaliśmy do tego słów. Zaraz potem ich twarze zacisnęły się jak pięści, jakby chcieli mi zakazać głośnego odzywania się.
Zresztą i tak jedliśmy z takim zapamiętaniem, że o rozmowie nie mogło być mowy. Fraa Sildanic i jeszcze jeden arbryjski lekarz na przemian to pojawiali się przy nas, to znikali pod pokładem. Nie chciałem źle myśleć o naszych laterryjskich gospodarzach, ale nie miałem pewności, że na tarasie nie zainstalowali podsłuchu. Połowa Laterryjczyków sprzyjała Piedestałowi, a nawet zwolennikom Opoki mogła się nie spodobać nasza rola w napaści na Daban Urnuda. Może Dzwonecznicy zabili komuś krewnych albo znajomych? Chlapnięcie w przypadkowej rozmowie, że tysięcznik wybił dziurę w kadłubie i zniknął, było najgorszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Kiedy zaspokoiłem pierwszy głód, zacząłem się tym niepokoić nie na żarty.
Arsibalt dołączył do nas i dopadł do swojego koszyka z impetem buldożera. Odczekałem, aż napełni sobie usta, ująłem kieliszek i wzniosłem toast:
— Za fraa Jaada. Wspominając czworo zabitych Dzwoneczników, nie zapominajmy o tym, który oddał życie w ciągu pierwszych dziesięciu minut naszej misji, zanim na dobre wydostaliśmy się poza atmosferę Arbre.
— Za nieodżałowanego fraa Jaada — odpowiedział Jesry tak pospiesznie i z takim naciskiem, że nie mógł nie podzielać moich wątpliwości.
— Nigdy nie zdołam wymazać z pamięci jego ognistego upadku w atmosferę — dodał Lio z powagą tak nieszczerą, że omal nie parsknąłem winem przez nos.
Cały czas zerkałem na Arsibalta, który nagle przestał żuć i gapił się na nas wytrzeszczonymi oczami, usiłując zrozumieć nasze przerażająco ponure i wyrafinowane poczucie humoru. Podniosłem znacząco wzrok. To był nasz stary edharski sygnał: zerkaliśmy do góry na okna Regulatorki, jakbyśmy chcieli powiedzieć: Milcz i udawaj, że nic się nie stało. Skinął głową na znak, że zrozumiał, ale wyraz jego twarzy w dalszym ciągu zdradzał kompletne zagubienie. Wzruszyłem ramionami, dając mu do zrozumienia, że ze swoimi wątpliwościami znalazł się w doborowym towarzystwie.
Przyszedł Sammann, w tradycyjnym stroju itów. Okazał nadzwyczajną powściągliwość, podchodząc do nas po kolei, podając nam rękę i poklepując nas po ramieniu, zanim rzucił się na swój koszyk wypełniony jedzeniem nieskończenie smaczniejszym i lepiej doprawionym od naszego. Daliśmy mu spokojnie podjeść, a on zabrał się do rzeczy w swoim zwykłym spokojnym, kontemplacyjnym stylu, do którego przyzwyczaiłem się, kiedy spożywał drugie śniadania na szczycie Pinakla. Na jego twarzy nie odmalował się nawet cień zaciekawienia, dlaczego jest pięć koszy i pięciu ludzi zamiast jakiejś innej liczby. Prawdę mówiąc, zachowywał wobec nas daleko posuniętą rezerwę, co w połączeniu z jego oficjalnym itowskim ubiorem budziło we mnie pamięć rozlicznych starych nawyków i konwenansów, które dawno zatonęły na dnie mojej świadomości.