— Spełniliśmy przed chwilą toast za fraa Jaada i innych poległych — poinformowałem go, kiedy na chwilę przestał jeść i sięgnął po kieliszek.
Skinął krótko głową, wzniósł kieliszek i odparł:
— Rozumiem: za poległych.
Tak, ja też wiem.
— Czy tylko ja mam takie śmieszne powikłania neurologiczne? — zapytał Arsibalt.
— Masz na myśli uraz mózgu? — spytał z troską Jesry.
— To zależy, czy miałby być równie trwały jak ten, który trapi ciebie — odparował Arsibalt.
— Mam dziury w pamięci — przyznał Lio.
Sammann odchrząknął i spiorunował go wzrokiem.
— Na szczęście, im dłużej jestem przytomny, tym bardziej klaruje mi się w głowie — dodał Lio.
Sammann z powrotem skoncentrował się na jedzeniu. Jules Verne Durand wszedł na górę, ogarnął spojrzeniem sielankę i cały się rozpromienił.
— No proszę! — wykrzyknął. — Kiedy zobaczyłem was w obserwatorium, bez kombinezonów, dyszących jak wyrzucone na brzeg ryby, przestraszyłem się, że takiej sceny jak ta nie będzie mi już dane zobaczyć.
Wypiliśmy jego zdrowie i poprosiliśmy, żeby się do nas przysiadł.
— Co z resztą? — zapytał Jesry. — To znaczy, co się stało z czterema ciałami?
Spojrzenie pięciu par arbryjskich oczu spoczęło na twarzy Laterryjczyka, który — nawet jeśli zauważył, że liczba się nie zgadza — nie dał nic po sobie poznać.
— Trwają negocjacje — odparł. — Ciała Dzwoneczników zostały zamrożone. Jak się z pewnością domyślacie, niektórzy z Piedestału chętnie by ich potraktowali jak okazy biologiczne i pokroili na kawałki.
Spochmurniał i umilkł. Zorientowaliśmy się, że myśli o Lise, którą na konwoksie potraktowaliśmy właśnie jak okaz biologiczny. Po chwili otrząsnął się z zadumy i mówił dalej:
— Arbryjscy dyplomaci stwierdzili stanowczo, że to nie wchodzi w grę. Ich szczątki mają być traktowane jak relikwie i przekazane nietknięte delegacji, której część teraz stanowicie. Do przekazania dojdzie podczas ceremonii, która ma się odbyć w kuli numer cztery za mniej więcej dwie godziny.
Piedestał jeszcze nie wie o megazabójcach w waszych ciałach. Nie puściłem farby, ale zaczynam się denerwować.
Czy delegacja przywiozła kolejnych megazabójców? Czy w tej chwili na Daban Urnudzie znajdują się ich setki, jeśli nie tysiące? Czy ktoś z członków delegacji jest władny je uruchomić? „Przypomniałem sobie” (jeśli to właściwe określenie faktu, który wydarzył się w innym kosmosie) srebrne pudełeczko w rękach fraa Jaada. Detonator. Kto z czterech tuzinów delegatów ma takie urządzenie przy sobie? I druga sprawa, ważniejsza: kto naciśnie spust? Niektórzy mogliby uznać taką wymianę za opłacalną: za cenę czterech tuzinów arbryjskich istnień Daban Urnud zostanie wyjałowiony, a już na pewno okaleczony do tego stopnia, że tym, którzy na nim ocaleją, pozostanie już tylko bezwarunkowa kapitulacja. To znacznie tańsze niż regularna wojna.
Nagle przestałem być głodny. Z kilku powodów jednocześnie.
Wszyscy snuli podobne myśli, toteż rozmowa nie rozwijała się jakoś olśniewająco. Prawdę mówiąc, w ogóle nie rozmawialiśmy. Cisza powoli stawała się podejrzana. Zastanawiałem się, co by powiedział niewidomy gość, który w tej chwili pojawiłby się na tarasie. Kule cechowała niezwykła akustyka. W ich wnętrzu trudno było mówić o wietrze z prawdziwego zdarzenia. Ponieważ każda kula była ogrzewana i schładzana w innym cyklu, rozszerzające się i kurczące powietrze przelewało się czasem przez portale, budząc leciutkie zefirki, które jednak nie były w stanie nie tylko wzburzyć wody, ale nawet zdmuchnąć arkusza ze stołu. Dźwięk niósł się jednak bez przeszkód i w dziwny sposób rykoszetował od sklepienia. Ktoś ćwiczył trudny pasaż na jakimś instrumencie smyczkowym, dzieci się kłóciły, kobiety się śmiały, pracowało jakieś pneumatyczne urządzenie. Powietrze wydawało się gęste, wnętrze duszne, dławiące, przytłaczające. A może nie, może po prostu zaczynałem odczuwać pierwsze skutki przejedzenia…
— Czwórka należy do Urnudczyków — odezwał się w końcu Lio, budząc nas z odrętwienia.
— To prawda — przytaknął z ciężkim westchnieniem Jules. — Wszyscy macie się tam udać.
To nie jest sprawa osobista, ale nie chcę mieć chodzących bomb u siebie w kuli.
— Z urnudzkich kul czwórka to najwyższy numer — dodał Arsibalt. — Jeśli dobrze rozumiem konwencję, znajduje się najbliżej rufy, jest najgęściej zamieszkana i… no…
— Stoi najniżej w hierarchii, zgadza się — powiedział Jules. — Cały najważniejszy sprzęt i cała wierchuszka są w jedynce.
To ją chcecie rozwalić.
— Jedynkę też odwiedzimy? — zainteresował się Lio.
A będziemy mieli okazję?
— Zdziwiłbym się, gdyby tak się stało. Jej mieszkańcy są bardzo dziwni. Prawie z niej nie wychodzą.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Tak, to prawda — mówił dalej Jules. — Przypominają trochę waszych tysięczników.
— Nic dziwnego — powiedział Arsibalt. — Lecą tak już tysiąc lat.
— Tym większa szkoda, że fraa Jaad nie przeżył startu — zauważyłem. — Od razu popędziłby do jedynki. Oczywiście w takiej Historii, w której dostałby się na statek w towarzystwie kogoś takiego jak ja, kto mógłby przed nim otwierać drzwi.
— Jak sądzisz, co by zrobił, gdyby do niej dotarł? — zapytał szczerze zaciekawiony Jesry.
— To zależy od tego, jak zostalibyśmy przywitani. Gdyby sprawy poszły źle, zginęlibyśmy, a nasze świadomości przestałyby śledzić bieg tej trajektorii świata.
Sammann uciął dalszą dyskusję kolejnym głośnym chrząknięciem.
— Ile czasu będziemy potrzebowali na dotarcie stąd do kuli numer cztery? — spytał Jesry, chyba jedyny, który nie zapomniał języka w gębie; Lio i Arsibalta zamurowało.
— Powinniśmy wyruszyć przy pierwszej sposobności — odparł Jules. — Część delegacji już czeka na miejscu.
Megazabójcy są w czwórce. Nic nie można na to poradzić.
Zaczęliśmy zbierać niedojedzone potrawy i pakować je do koszy.
— Ilu macie tłumaczy znających orthyjski? — zapytał Arsibalt.
Możemy się ciebie trzymać?
— Nie ma nikogo, kto znałby język tak dobrze jak ja.
Będę bardzo zajęty. Nie uda nam się już porozmawiać.
— Jaki jest skład arbryjskiej delegacji? — spytał Lio.
Kto trzyma palec na spuście?
— O, to ciekawa mieszanina, muszę przyznać… Przywódcy Ark. Artyści estradowi. Tuzy handlu. Filantropi w rodzaju Magnatha Forala. Deklaranci. Itowie. Obywatele… — Jules spojrzał na mnie. — W tym pewna dobrze znana ci para.
— Żartujesz. — Złowrogi podtekst naszej rozmowy z miejsca poszedł w zapomnienie. — Cord i Yul?
Pokiwał głową.
— Ze względu na rolę, jaką odegrali podczas Nawiedzenia Oritheny, które tłumy widziały na zarejestrowanym przez Sammanna szpilu, uznano, że powinni tu przybyć jako przedstawiciele ludu.
Politycy kupczą nimi w mediach.
— To zrozumiałe — powiedział Lio. — Ale wśród tych wszystkich gwiazdek popu i szamanów muszą być przecież jacyś prawdziwi reprezentanci państwa sekularnego…