Выбрать главу

— Jest czterech wojskowych. Bardzo honorowe typy. — Nie odpalą emzetów. — I dziesięć osób z rządu, w tym nasza stara znajoma, pani sekretarz.

— Ci Foralowie to się umieją wkręcić… — wypaliłem.

Sammann uniósł pytająco brwi, a Jules sypnął listą nazwisk i tytułów członków kontyngentu sekularnego, starając się ze wszystkich sił wskazać tych spośród nich, którzy pełnili tylko rolę asystentów.

— …oraz nasz drugi stary znajomy, Emman Beldo, który, jak mi się wydaje, jeszcze niejednym nas zaskoczy.

To on.

Nie wiedzieliśmy, jakiego wytworu praksis chcą użyć do uruchomienia emzetów, ale musiało to być wyrafinowane urządzenie; prawdopodobnie prototyp, i to udający niewinną zabawkę. Do jego obsługi potrzebowali kogoś takiego jak Emman, kto będzie słuchał rozkazów najwyższego rangą gryzipiórka. Ignetha Foral nie wchodziła w grę: ją sprowadzały tu sprawy Dynastii, co do tego nie miałem cienia wątpliwości. Bez względu na oficjalny tytuł i stanowisko w państwie sekularnym, ona i jej kuzyn (czy kim tam dla niej był) Magnath nie po to przebyli taki szmat drogi, żeby wysługiwać się temu z gryzipiórków, który chwilowo uzyskał przewagę w tej wiecznej wojnie błaznów, jaką była polityka sekularna.

Czy Foralowie wiedzieli o fraa Jaadzie? Czy z nim współpracowali? Czy podczas naszego pobytu w Elkhazgu razem ułożyli ten plan?

Tyle myśli kłębiło mi się w głowie, że mój umysł kompletnie się wyłączył i przez następne pół godziny mogłem tylko chłonąć nowe doznania. Zmieniłem się w szpilołap mistrza Fleca: same oczy, zero mózgu. Wyposażony w megamatrycę, redukcję drgań i dynazoom, obserwowałem i rejestrowałem nasze wypisanie ze szpitala. Wyglądało na to, że biurokracja jest jednym z protyjskich atraktorów, które pozostają niezmienne we wszystkich kosmosach. Przekazano nas pod opiekę pięciu Troan z rurkami pod nosem, w takich samych kostiumach jak zbiry, które zaatakowały mnie i Jaada w moim śnie, halucynacji albo innej inkarnacji polikosmicznej. Lio obrzucił wzrokiem ich broń, ograniczającą się do pałek, gazu w sprayu i paralizatorów elektrycznych; najwidoczniej w hermetycznie zamykanych wnętrzach krzywo patrzono na karabiny wystrzeliwujące rozpędzone pociski. Oni też skrupulatnie nas obejrzeli, szczególną uwagę zwracając na Lio. Z pewnością robili już wywiad, kto jest kim, a do Lio przylgnęła część legendy Dzwoneczników.

Dwóch żołnierzy z Julesem ruszyło przodem, trzech szło za nami. Po trapie weszliśmy do czyjegoś ogrodu. Zajrzałem przez okno do łodzi i na wyciągnięcie ręki ujrzałem Laterryjczyka zmywającego naczynia. Udał, że mnie nie widzi. Przeszliśmy na szkolne boisko. Dzieci na chwilę przestały się bawić i odprowadziły nas wzrokiem. Niektóre wołały „Cześć!”; uśmiechaliśmy się wtedy, kłanialiśmy i odwzajemnialiśmy pozdrowienie. To było miłe spotkanie. Na następnej łodzi natknęliśmy się na dwie kobiety zajęte przesadzaniem warzyw.

I tak dalej. W kuli nikt nie tracił przestrzeni na wytyczanie ulic: układ komunikacyjny stanowiła sieć ścieżek z powszechnym prawem przechodu, rozpostarta na dachach i tarasach łodzi mieszkalnych. Każdy mógł chodzić, gdzie chciał; społeczna umowa nakazywała po prostu ignorować się nawzajem. Cięższe przedmioty przewożono gondolami o dużym zanurzeniu, mogącymi manewrować na wąskich kanałach, których istnienie było dla mnie tym bardziej zaskakujące, że od góry osłaniały je zielone pnącza na treliażach. Z tarasu wyglądały jak ciemnozielone arterie rozgałęziające się po całym mieście.

Dotarliśmy do łodzi będącej dolną stacją wyciągu i wjechaliśmy do nieba dwójkami: każdemu Arbryjczykowi towarzyszył jeden Troan. Spotkaliśmy się przy portalu łączącym dziesiątkę z jedenastką. Wiatr wiejący w tym miejscu wyciskał nam łzy z oczu i tarmosił ubrania.

Czekając, aż wszyscy się zbierzemy, stanąłem w przejściu i przyjrzałem się teatralnej maszynerii i wiązkom światłowodów ukrytym pod niebieskim płótnem nieba. Słońce było jasne, ale zimne, ze światła odfiltrowano całą podczerwień. Samo niebo było źródłem ciepła, emanując je delikatnie jak nastawiony na niską temperaturę opiekacz. Tutaj, przy portalu, odczuwaliśmy je znacznie silniej i cieszyliśmy się z podmuchów wiatru.

Zjazd taką samą kolejką na ułożoną z łodzi mieszkalnych matę w jedenastce, krótki spacer i wjazd do portalu prowadzącego do dwunastki. Była to ostatnia laterryjska kula w stosie, położona najbliżej rufy i — w związku z tym — pozbawiona dalszych wyciągów. Dotarliśmy do ostatniego wagonu pociągu.

Po niebie pięła się spiralnie rurowata krzyżówka drabinki i chodnika, która poprowadziła nas dookoła wewnętrznej powierzchni kuli „do góry”, do znajdującego się w zenicie otworu. Ciążenie wyraźnie się zmniejszyło, gdyż znaleźliśmy się bliżej rdzenia. Zatrzymaliśmy się na chwilę na okrągłym podeście pod otworem: wyglądał dokładnie tak samo jak ten w kuli numer 1, na którym fraa Jaad został postrzelony z karabinu. Rozglądając się, dostrzegłem więcej „zapamiętanych” szczegółów, na chwilę nawet usiadłem na poręczy, żeby sprawdzić, jak „pamiętam” moment upadku.

Przy zaopatrzonym w ekran terminalu Jules musiał się przedstawić i podać cel wizyty; domyślałem się, że mówi po urnudzku. Dowódca towarzyszących nam żołnierzy wtrącił coś chrapliwym głosem. Musieliśmy kolejno ustawić się przed maszyną, która zeskanowała nasze twarze. Czekając na swoją kolej, zbadaliśmy bliżej zawór kulowy umieszczony nad naszymi głowami, wbudowany w powierzchnię „nieba”. Niczym mnie nie zaskoczył. Rozpoznałem ten sam masywny, praksyczny styl konstrukcyjny (nazwałbym go stylem Ciężkich Międzykosmicznych Bunkrów Urnudzkich), który cechował Daban Urnuda, zarówno widzianego z zewnątrz, jak i od strony rdzenia, ale na szczęście nie zdołał się przedostać w głąb kul mieszkalnych. Wielkie stalowe oko nie zamierzało się dziś’ dla nas otworzyć. Musieliśmy skorzystać z włazu, w którym na wcisk mieścił się Arsibalt albo troański szeregowiec w obwieszonej sprzętem uprzęży. Właz został zdalnie otwarty, a my ustawiliśmy się w kolejce do przejścia.

— Zagrożenie — prychnął Jesry, wskazując ruchem głowy gigantyczny zawór. Był zniesmaczony, że tak długo musiał się nad tym zastanawiać. Chyba zrobiłem głupią minę. — No, sam pomyśl. Po co jakiś praksyk miałby projektować akurat takie przejście? Dlaczego wybrał właśnie zawór kulowy?

— Bo będzie działał nawet przy dużej różnicy ciśnień — odparłem. — Dowództwo mogłoby spuścić powietrze z rdzenia, a potem otworzyć ten zawór i jednym ruchem wybić całą populację kuli. O tym myślisz?

Jesry skinął głową.

— Fraa Jesry, twoje wyjaśnienie jest chyba przesadnie cyniczne — powiedział przysłuchujący się nam Arsibalt.

— Z pewnością były inne powody — odparł Jesry. — Ale nie zmienia to faktu, że zawór stanowi zagrożenie.

Pojedynczo wspięliśmy się po drabince do włazu, pokonaliśmy krótką pionową rurę, przeszliśmy przez drugi właz (w parze z pierwszym tworzył śluzę powietrzną) i wylądowaliśmy na kolejnym okrągłym pomoście. „Nad” nami zaczynał się mierzący tysiąc dwieście stóp szyb prowadzący do rdzenia. Odszukałem wzrokiem klawiaturę: była na swoim miejscu, tam, gdzie zapamiętałem.

Lio, który pierwszy przeszedł przez włazy, zakładał właśnie na oczy miękką opaskę. Jules rozdawał takie same opaski wszystkim nam po kolei.

— Po co to? — spytałem ostrym tonem.

— Żebyście się nie porzygali. A na wszelki wypadek… — Podał mi torebkę. — Wiesz co? Weź dwie. Sporo zjadłeś.