Выбрать главу

— Może oni też tak myślą? Pomyśl, lecą tak już od tysiąca lat; mieli znacznie więcej czasu, żeby im się to zdążyło znudzić. A ty przecież dopiero co się obudziłeś!

— Celna uwaga, tylko że… Ras, ja się boję, że im się to wcale nie znudziło. Dla nich to coś w rodzaju poszukiwań religijnych. Mają całkowicie nierealistyczne oczekiwania.

— Cicho! — wrzasnął na nas Jesry, który znajdował się tuż pode mną. I darł się dalej; jego głos musieli chyba słyszeć mieszkańcy wszystkich szesnastu kul. — Jak będziesz tak dalej kłapał dziobem, Arsibalcie, fraa Lodoghir będzie nam musiał wszystkim wymazać wspomnienia!

— Jakie wspomnienia? — wtrącił Lio. — Ja nic nie pamiętam.

— Nie powinieneś mieć o to pretensji do retorów i ich czarów! — odkrzyknął fraa Lodoghir. — Po prostu kiepskie żarty szybko wylatują nam z pamięci.

— O czym rozmawiacie? — zapytał Yul po fluksyjsku. — Straszycie nasze supergwiazdy.

— Zastanawiamy się, co to wszystko znaczy — wyjaśniłem. — Dlaczego oni są tacy sami jak my.

— Może wcale nie są? Może są bardziej dziwaczni, niż się wam wydaje?

— Nie dowiemy się tego, dopóki nie wpuszczą nas do jedynki.

— No to chodźmy tam.

— On już tam był! — zaskrzeczał Jesry.

Doszliśmy do końca szybu, zeszliśmy razem z resztą przez śluzę i spojrzeliśmy z góry na łodziomatę w kuli numer 4. W samym jej środku znajdował się otwarty owalny akwen: odrobina luksusu, jakiego nie widzieliśmy w żadnej z laterryjskich kul. Może Urnudczycy mieli jeszcze wydajniejsze rolnictwo i mogli sobie pozwolić na poświęcenie skrawka powierzchni dla celów dekoracyjnych. Dookoła stawu rozciągał się plac, w tej chwili prawie w całości zastawiony stolikami.

— To tradycyjne miejsce spotkań — wyjaśnił Jules.

Natychmiast przypomniał mi się postawiony przez Arsibalta zarzut banalności: obcy mają centra konferencyjne!

Przyspawali sobie schody do nieba i pomalowali je na niebiesko. Zeszliśmy po nich z metalicznym tupotem; z każdym krokiem przybieraliśmy na wadze. Architektura tutejszych łodzi mieszkalnych nie różniła się znacząco od tego, co wcześniej widzieliśmy w laterryjskich kulach: liczba odmian pływających konstrukcji z płaskim dachem jest ograniczona. Większość ozdób, które mogłyby odróżniać style architektoniczne, ginęła pod kataraktami owocującej winorośli i w gęstych koronach drzew owocowych. Ścieżka, którą podążaliśmy przez ten nawodny kompleks, była wąskim, ale prostym i ewidentnym bulwarem prowadzącym wprost do owalnego stawu. Nie musieliśmy przechodzić z łodzi na łódź i z tarasu na taras. Zdarzało nam się spotykać urnudzkich przechodniów. Oglądając z bliska ich twarze, z trudem opierałem się pokusie, żeby widzieć w nich tylko szkice doskonalszych istot, zamieszkujących wyższe rejony Knota. Kiedy się mijaliśmy, spuszczali wzrok, schodzili nam z drogi i w służalczych (moim zdaniem) pozach czekali cierpliwie, aż przejdziemy.

— Co z tego, co widzimy, jest przejawem pierwotnej kultury urnudzkiej? — rozmyślałem głośno na użytek idącego obok mnie Lio. — A ile w tym skutków życia na wojskowym statku kosmicznym od tysiąca lat?

— Różnica nie musi być taka duża — odparł Lio. — Tylko Urnudczycy w ogóle budowali takie statki.

Bulwar dochodził do placu nad stawem i był — co widzieliśmy już z góry — podzielony na cztery równej wielkości ćwiartki. Staw został zamknięty w pierścieniu czterech pawilonów o szklanych ścianach, które zakrzywiały się wokół niego jak zmarszczone brwi.

— Zobaczcie te uszczelki w drzwiach. — Yul ruchem głowy wskazał wejście do pawilonu. — To są akwaria!

I rzeczywiście, za szklaną ścianą zobaczyliśmy Fthozyjczyków bez rurek pod nosem, maszerujących szybkim krokiem z dokumentami pod pachą lub rozmawiających przez ichniejszą odmianę piszczków.

— Przy drzwiach sprawdzają im aparaty oddechowe — zauważyła Cord. Tuż za uszczelnionymi drzwiami znajdował się stojak obwieszony dziesiątkami plecako-zbiorników. Jesry dał mi kuksańca.

— Tłumacze — powiedział, wskazując przeszkloną antresolę nad głównym pokładem „akwarium”.

Kilkoro Fthozyjczyków w słuchawkach z mikrofonami siedziało przy pulpitach z widokiem na staw. Jakby dla potwierdzenia spostrzeżenia Jesry’ego, urnudzcy stewardzi zaczęli w tym momencie rozdawać nam słuchopąki: czerwone orthyjskie i niebieskie fluksyjskie. Włożyłem do ucha czerwony i usłyszałem znajomy głos Julesa Verne Duranda. Wypatrzyłem go na stanowisku tłumaczy nad laterryjskim pawilonem.

— Dowództwo wita delegację z Arbre i prosi wszystkich o zgromadzenie się nad wodą, gdzie odbędzie się ceremonia powitalna — powiedział. Słuchając go, miałem wrażenie, że powtarzał tę kwestię już ze sto razy.

Dołączyliśmy do arbryjskiego kontyngentu, który dotarł wcześniej, żeby wszystko ustalić, zanim przybycie dziennikarzy, gwiazd i komandosów skomplikuje sprawy. Ala należała do niego. Gryzipiórki z asystentami też zjawiły się wcześniej i czekały już nad wodą w nadmuchiwanym poliplastowym bąblu wielkości modułu mieszkalnego, na lewo od wylotu bulwaru. Za bąblem piętrzyła się aparatura pomocnicza wraz ze zbiornikami sprężonego powietrza, dostarczonego statkiem z Arbre. Miał to więc być prowizoryczny pawilon, symbolicznie zrównujący naszych gryzipiórków z dygnitarzami Geometrów. Wykonano go z takiego samego mlecznego poliplastu jak ten, którym obito okna mojej przyczepy, kiedy w Tredegarhu zostałem poddany kwarantannie. Siedzące w środku przy stole niewyraźne postaci kojarzyły mi się z donami, a kręcący się wokół nich i usłużnie podsuwający dokumenty asystenci do złudzenia przypominali posługaczy.

Przez chwilę patrzyłem, jak Ala to wbiega do pawilonu, to z niego wybiega; czasem spoglądała w niebo, mówiąc coś do mikrofonu, kiedy indziej ściągała słuchawki, żeby z kimś porozmawiać twarzą w twarz. Owładnęło mną przemożne wspomnienie naszego porannego spotkania; nie mogłem myśleć o niczym innym. Czułem się jak kuternoga, który nauczył się tak dobrze radzić sobie w życiu z jedną nogą krótszą, że stracił świadomość swojej ułomności. Ilekroć jednak wyruszał w podróż, zawsze wracał do punktu wyjścia, bo przez tę krótszą nogę chodził w kółko. Gdyby znalazł partnera, który miał słabszą drugą nogę, i razem ruszyliby w drogę…

Cord szturchnęła mnie znienacka. Mało nie wpadłem do wody; musiała mnie złapać za zawój.

— Śliczna dziewczyna — powiedziała, zanim zdążyłem się wkurzyć.

— To prawda. Dzięki. I jest mi przeznaczona.

— Mówiłeś jej o tym?

— Pewnie. Samo powiedzenie jej to nie problem. Naprawdę, możesz być spokojna.

— To dobrze.

— Znacznie gorsze są te wszystkie dodatkowe okoliczności.

— Całkiem ciekawe okoliczności, powiedziałabym!

— Przykro mi, że zostaliście w to wplątani. Nie tego chciałem.

— Twoje chcenie od początku nie było najważniejsze. Posłuchaj, kuzynie, nawet jeśli kipnę, to moim zdaniem warto było.

— Jak możesz tak mówić, Cord?! A co z…

Pokręciła głową i położyła mi palec na ustach.

— Nie. Daj spokój. Nie będziemy o tym rozmawiać.

Wziąłem jej dłoń w swoje.

— Jak chcesz — powiedziałem. — To twoje życie. Nie będę się wtrącał.

— Nie chodzi o to, żebyś się nie wtrącał, tylko żebyś uwierzył, kuzynie.

— Halo! — rozległ się chrapliwy głos. — Co ty sobie wyobrażasz? Co to za trzymanie się za rączkę z moją dziewczyną?

— Cześć, Yul. Co porabialiście po Ecbie?