— Czas szybko płynął. — Yul podszedł do nas i stanął za plecami Cord, która oparła się o niego swobodnie. — Najpierw dużo lataliśmy aeroplanami, za friko. Zobaczyliśmy kawał świata. Odpowiadaliśmy na pytania. Po trzech dniach miałem dość i zapowiedziałem, że nie będę po raz dziesiąty produkował się na ten sam temat. To im się nie spodobało, bo musieli się wziąć w garść, ale wszyscy dobrze na tym wyszli. Ulokowali nas w hotelu w stolicy.
— W prawdziwym hotelu — podkreśliła Cord. — Nie w kasynie.
— Czasem całymi dniami się nudziliśmy — przejął pałeczkę Yul. — Chodziliśmy wtedy po muzeach. A potem nagle ktoś tam się podniecał, wzywali nas i przez parę godzin musieliśmy sobie przypominać, czy przyciski na pulpicie były kwadratowe, czy okrągłe.
— Czasem nas nawet hipnotyzowali — wtrąciła Cord.
— Aż w końcu ktoś nas sprzedał mediom — dodał smętnie Yul i rozejrzał się w poszukiwaniu człowieka ze szpilołapem. — Im mniej będziemy o tym mówić, tym lepiej.
— Wtedy na dwa dni przenieśli nas niedaleko Tredegarha — powiedziała Cord.
— Tuż przed tym, jak wysadzili mur w powietrze. Dołączyliśmy do antyroju i wylądowaliśmy w starej bazie rakietowej na pustyni. Podobało mi się tam. Żadnych mediów, dużo miejsca do spacerów. — Westchnął. — A teraz jesteśmy tutaj. Tu sobie nie pospaceruję.
— Dali wam coś do połknięcia przed wejściem na statek?
— Dużą pastylkę? — upewnił się Yul. — Taką?
Pokazał mi leżącego na dłoni megazabójcę. Natychmiast wyciągnąłem rękę i uścisnąłem mu dłoń. Yul trochę się zdziwił, a ja postarałem się, żeby megazabójca przeszedł do mojej ręki.
— Moją też chcesz? — spytała Cord. — Powiedzieli nam, że to nadajnik, dla bezpieczeństwa. Ale ja nie chciałam, żeby mnie namierzali, więc… no wiesz…
— Gdyby zależało wam na bezpieczeństwie, nie byłoby was tutaj — powiedziałem.
— No właśnie. — Podała mi Pigułę, nieco mniej dyskretnie niż przed chwilą Yul.
— Co to naprawdę jest? — zainteresował się Yul.
Próbowałem wymyślić jakieś kłamstwo, ale kiedy spojrzałem na niego, zrozumiałem, że nie uda mi się go oszukać. Poruszyłem bezgłośnie wargami: „Broń”.
Skinął głową i odwrócił wzrok. Cord zrobiła taką minę, jakby zbierało się jej na wymioty. Schowałem Piguły w fałdach zawoju i zostawiłem ich samych. Emman Beldo wychodził właśnie z nadmuchiwanego pawilonu w towarzystwie człowieka, który stał — sądząc po mowie ciała — niżej od niego w hierarchii. Wyciągnąłem i odrzuciłem słuchopąk. Na mój widok Emman kazał swojemu asystentowi spadać. Spotkaliśmy się przy stawie.
— Chwileczkę — powiedział na wstępie.
Na szyi miał zawieszone na smyczy jakieś małe elektroniczne urządzenie. Włączył je, a ono zaczęło mówić. Wypowiadało przypadkowe sylaby i kawałki orthyjskich słów, a brzmiało tak, jakby ktoś nagrał głos Emmana i jeszcze ze dwóch osób i przepuścił je przez mikser.
— Co to jest? — spytałem.
Moje słowa jeszcze nie zdążyły wybrzmieć, kiedy mój głos również dołączył do miksera. Sam udzieliłem sobie odpowiedzi:
— Zagłusza podsłuch. Możemy swobodnie rozmawiać.
Emman nie dał mi w żaden sposób do zrozumienia, czy mam rację. Przyglądał mi się z zainteresowaniem.
— Zmieniłeś się — zauważył, starannie artykułując, żeby nie zagłuszył go emmanowo-erasmasowy bełkot pudełeczka.
Odchyliłem połę zawoju i pokazałem mu, co dostałem od Yula i Cord.
— W jakich okolicznościach zamierzasz je uruchomić?
— Kiedy dostanę taki rozkaz — odparł, zerkając w stronę pawilonu.
— Wiesz, o co mi chodzi.
— Z całą pewnością jest to ostateczność. Na wypadek, gdyby dyplomacja zawiodła, a my mielibyśmy zginąć lub trafić do niewoli.
— Zastanawiam się, czy gryzipiórki mają odpowiednie kwalifikacje do wydawania takich sądów.
— Wiem, że nie śledzicie polityki sekularnej, ale trochę się w niej poprawiło od czasu, gdy nasi sympatyczni gospodarze wyrzucili Niebiańskiego Strażnika przez śluzę. Zwłaszcza po tym, jak antyrój zaczął się szarogęsić.
— Skąd miałbym o tym wiedzieć? Przez ostatnie dwa tygodnie pochłaniały mnie inne sprawy.
— Co ty nie powiesz! — prychnął Emman. — Dobra robota, nawiasem mówiąc.
— Dzięki. Kiedyś ci opowiem. A na razie… co masz na myśli, mówiąc, że antyrój się szarogęsi?
— Nie musieli nic mówić. To było oczywiste.
— Ale co?
Emman wziął głęboki wdech i westchnął ciężko.
— Posłuchaj. Trzy tysiące siedemset lat temu deklarantów zamknięto w matemach, bo wszyscy bali się ich umiejętności zmieniania świata za pomocą praksis. — Skinieniem głowy wskazał ukrytych pod moim zawojem megazabójców. — Chodziło pewnie o takie właśnie zabawki. Rozwój praksis zamarł, a przynajmniej wyhamował w takim stopniu, że tempo zmian można było zrozumieć, ogarnąć, kontrolować. I wszystko było w porządku, dopóki oni się nie pojawili. — Rozejrzał się znacząco. — Nagle się okazało, że przez cały ten czas po prostu przegrywaliśmy wyścig zbrojeń z kosmosami, które nie nakładały na swoich deklarantów takich ograniczeń. I wiesz, co się stało? Kto zadał cios, kiedy Arbre postanowiła kontratakować? Armia? Państwo sekularne? Nie. To byliście wy, faceci w zawojach. Antyrój zyskał ogromne wpływy, bo mało mówił, a dużo robił. Stąd pomysł dwóch magisteriów, czyli…
— Wiem, słyszałem.
Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na przeciwległy brzeg eliptycznego stawu, gdzie urnudzcy i troańscy dostojnicy wychodzili z pawilonów i zbliżali się do wody. Tylko bełkotka na szyi Emmana nie umiała milczeć.
— Czyli tak wygląda teraz nasza wspólna Historia? — zapytałem.
Emman posłał mi podejrzliwe spojrzenie.
— Można chyba tak powiedzieć…
— No dobrze. Ale powiedzmy, że całe to spotkanie okaże się niewypałem i jakiś gryzipiórek każe ci aktywować emzety. Kiepsko by było, gdyby się okazało, że on i ty po prostu źle zrozumieliście naszą Historię, nie uważasz?
— O co ci chodzi? — spytał ostro.
— Trzy tysiące siedemset lat temu zamykają nas w koncentach, to się zgadza. Nikt nam jednak nie zabrania bawić się nowomaterią, czego konsekwencją jest Pierwsza Łupież. Koniec nowomaterii, chociaż coś tam się przemyciło: uchowały się przecież fabryki, w których nadal się ją produkuje, a pracują w nich byli deklaranci, powoływani w razie potrzeby. Czas mija. Nadal wolno nam manipulować sekwencjami. Robi się trochę straszno — i mamy Drugą Łupież. Koniec zabawy z sekwencjami, koniec z syntaktami w koncentach, chociaż znowu coś niecoś udaje się przemycić: są itowie, zegary, drzewa arkuszowe, winorośl biblioteczna, pewnie także jakieś laboratoria w Saeculum, obsadzone przez powołanych deklarantów i przeszkolonych w koncencie praksyków, takich jak ty. Znowu robi się pięknie, no i tym razem wszystko jest pod kontrolą, prawda? Deklaranci, którym nic nie zostało, niewiele chyba mogą zrobić, nie uważasz? Nie mamy syntaktów, z narzędzi zostały nam tylko grabie i szpadle, w dodatku Inkwizycja czuwa. Państwo sekularne naprawdę ma nas w garści. Mija dwa i pół tysiąca lat i nagle się okazuje, że kiedy zamknąć odpowiednio bystrych ludzi w skalnych gniazdach, gdzie nie mają absolutnie nic do roboty i mogą tylko siedzieć i dumać, to oni wymyślą takie rodzaje praksis, do których nie potrzeba żadnych narzędzi. To jest dopiero przerażające, co? No to bach! Trzecia Łupież. Najgorsza ze wszystkich, najbardziej barbarzyńska. Mija siedemdziesiąt lat, świat matemowy zostaje odtworzony z gruzów, ale pewne pytanie samo się ciśnie na usta…