Выбрать главу

— Co tym razem udało się przemycić? — domyślił się Emman. — Jakie są wyjątki?

Tylko bełkot zagłuszacza mącił ciszę, która zapadła po tych słowach. Każdy z nas czekał, aż ten drugi odpowie. Miałem nadzieję, że Emman zna odpowiedź i że łaskawie zechce się nią ze mną podzielić. Kiedy jednak popatrzyłem na jego twarz, zorientowałem się, że tak się nie stanie.

Musiałem sam sobie radzić. Miałem szczęście, bo Ignetha i Magnath Foralowie wybrali ten właśnie moment, żeby zejść na brzeg stawu; nie ulegało bowiem wątpliwości, że za chwilę coś się wydarzy. Spojrzałem na nich. Emman Beldo również.

— Tacy jak oni — powiedział.

— Tacy jak oni — przytaknąłem.

— Dynastia?

— Niezupełnie Dynastia, bo ta sięga wstecz do czasów Metekoranesa, ale jej współczesna sekularna inkarnacja: funda założona w okresie Trzeciej Łupieży, na mnóstwo sposobów połączona ze światem matemowym, właścicielka Ecby, Elkhazgu i pewnie jeszcze paru innych miejsc.

— Może z twojego punktu widzenia tak to właśnie wygląda, ale mogę cię zapewnić, że większość ludzi, których nazywacie gryzipiórkami, nigdy w życiu o niej nie słyszała. Dla nich ta funda nic nie znaczy; nie ma żadnych wpływów. Magnath Foral — dla tych, którym w ogóle to nazwisko obiło się o uszy — jest pomarszczonym ze starości arystokratą i kolekcjonerem sztuki.

— Ale przecież to musiało tak właśnie wyglądać. Założyli ją po Trzeciej Łupieży. Wtedy miała swoje pięć minut, była sławna i wpływowa, a potem wybuchła jakaś wojna, jedna, druga, ktoś zrobił rewolucję, zapanowały Mroczne Wieki i funda poszła w zapomnienie. Stała się tym, czym jest dzisiaj.

— To znaczy czym?

— Jeszcze tego nie rozgryzłem. Ale zmierzam do tego, że…

— Że sekularów ta sytuacja po prostu przerasta? Możesz tak sobie myśleć; nie przeszkadza mi to.

— Konsekwencje też ci nie przeszkadzają?

Wzrok Emmana prześliznął się po fałdach zawoju, w których schowałem megazabójców.

— Sugerujesz, że kiedy dostanę rozkaz, być może powinienem go zignorować, ponieważ został wydany przez sekulara, który o niczym nie ma pojęcia, bo obserwuje sytuację z niewłaściwej Historii?

— Właśnie!

W zamyśleniu potarł piszczek kciukiem. Odkąd widzieliśmy się w Tredegarhu, sprawił sobie nowy, o dość niecodziennym wyglądzie. Obracając się w towarzystwie Cord, przyswoiłem sobie trochę terminologii: obudowa piszczka została wyfrezowana z litego kęsa metalu, a nie odlana z poliplastu czy wytłoczona z blachy. To nie była masowa produkcja. Musiał sporo kosztować.

— Ładny, prawda? — spytał Emman, widząc, jak mu się przyglądam.

— Już taki widziałem.

— Gdzie? — zapytał ostrym tonem.

— U Jaada.

— Skąd wiedziałeś, że go ma? Dostał go tuż przed startem i spłonął żywcem, zanim zdążyliście z nim porozmawiać.

Patrzyłem na niego, nic nie mówiąc. Nie wiedziałbym, od czego zacząć.

— Czy to jedna z tych spraw, które mnie przerastają? — zapytał.

— W pewnym sensie. Powiedz mi, ile jeszcze jest takich piszczków?

— Tutaj? Co najmniej jeden.

Emman spojrzał w stronę nadmuchiwanego pawilonu, skąd przez otwartą śluzę wychodzili elegancko ubrani mężczyźni i kobiety. Co chwila dotykali swoich głów: nie przyzwyczaili się jeszcze do rurek z tlenem.

— Trzeci z kolei… — powiedział Emman. — Ten łysy… ma taki sam.

Moja prawa ręka przerwała rozmowę i zaczęła się od nas oddalać, pochwycona przez Alę. Reszta mnie zorientowała się w sytuacji w samą porę, żeby zapobiec wywichnięciu barku.

— Dlaczego nie nosisz słuchopąka? — zbeształa mnie. — Wiedziałbyś przynajmniej, że zaczyna się ryt!

Wcisnęła mi słuchopąk w dłoń, a ja wkręciłem go sobie do ucha. Orkiestra po drugiej stronie stawu zaczęła grać. Podniosłem wzrok i zobaczyłem pięć podłużnych skrzyń (trumien), które mieszany kontyngent urnudzkich, troańskich, laterryjskich i fthozyjskich żołnierzy niósł w stronę stawu.

Ala zaprowadziła mnie na tyły naszego pawilonu, gdzie czekali już Arsibalt, Jesry i Lio, stojący wokół jeszcze jednej trumny.

— No, chociaż raz nie jestem ostatni! — ucieszył się Lio.

— Byłeś naszym przywódcą — odparłem. — To cię zmieniło.

Stanąłem przy pustym narożniku i razem dźwignęliśmy trumnę. Domyślałem się, że zawiera szczątki Lise.

Widok trumien wprawił mnie w zupełnie inny nastrój od tego, który towarzyszył mi do tej pory. Wynieśliśmy Lise zza pawilonu, ustawiliśmy się na środku drogi prowadzącej do wody i postawiliśmy trumnę na ziemi, czekając na zakończenie procesji po drugiej stronie stawu. Muzyka brzmiała dla nas dziwnie, co było do przewidzenia — ale w gruncie rzeczy niewiele dziwniej niż niektóre rzeczy, które można usłyszeć na Arbre. Wyglądało na to, że w muzyce Przepływ Hylaejski manifestuje się szczególnie wyraźnie: kompozytorzy w różnych kosmosach słyszeli w głowie te same dźwięki. Orkiestra grała marsza pogrzebowego. Trudno było stwierdzić, czy jego powolny rytm i ponura melodia odzwierciedlały po prostu urnudzką kulturę, czy raczej miały przypominać, że czworo zabitych zgładziło wielu Geometrów i powinniśmy o tym pamiętać, nim zaczniemy czcić ich pamięć.

Prawie im się udało: zacząłem odczuwać wyrzuty sumienia, że pomogłem Dzwonecznikom dostać się na Daban Urnuda. Kiedy jednak przypadkiem spuściłem wzrok i przypomniałem sobie o trumnie Lise, zacząłem się zastanawiać, kto strzelił jej w plecy? Kto wydał rozkaz sztabowania Ecby? Kto odpowiadał za śmierć Orola? Czy stał w tej chwili nad stawem? Nie takie myśli powinny mi krążyć po głowie podczas konferencji pokojowej — ale też żadna konferencja nie byłaby potrzebna, gdybyśmy się nawzajem nie pozabijali.

Żołnierze nieśli trumny Ossy, Esmy, Vay i Gratha bardzo wolno, po każdym kroku nieruchomieli na kilka taktów. Mój umysł błąkał się bez celu, jak zwykle podczas przeciągających się rytów. Złapałem się na wspominaniu mojego pierwszego spotkania z Dzwonecznikami w Mahshcie, kiedy zapędzony w kozi róg, nie wiedziałem jeszcze, kim naprawdę są. Tamte sceny przesuwały mi się przed oczami jak na szpilu: Ossa stojący na jednej nodze na osłaniającej mnie sferze i kopniakami opędzający się od napastników; Esma w akrobatyczny sposób pokonująca dystans dzielący ją od strzelca; Gratho osłaniający mnie własnym ciałem; i Vay zszywająca mnie, kiedy było po wszystkim — tak skutecznie i tak beznamiętnie, że łzy pociekły mi z oczu, a katar z nosa.

Tak jak teraz. Płakałem. Myślałem o tym, jak zginęli — zwłaszcza Vay, która w pojedynkę stawiła czoło kilkunastu ludziom z przecinakami. Sama w ciemnościach, tysiące mil od Arbre, ze świadomością, że nigdy już nie odetchnie jej powietrzem i nie usłyszy tysiąca ruczajów Doliny Dzwoneczków.

— Ras?

To był głos Ali. Złapała mnie (tym razem delikatniej) za łokieć. Wytarłem twarz rąbkiem zawoju i zanim wzrok znów mi się zamglił, spojrzałem na drugą stronę wody. Żołnierze straży honorowej postawili trumny Dzwoneczników na ziemi i stanęli obok nich wyczekująco.

— Już czas — dodała Ala.

Lio, Jesry i Arsibalt patrzyli na mnie pytająco. Oni też płakali. Ugięliśmy kolana, chwyciliśmy trumnę, podnieśliśmy ją.

— Zaśpiewajcie coś — zasugerowała Ala.

Spojrzeliśmy na nią bezradnie i musiała podsunąć nam tytuł pieśni, którą w Edharze śpiewaliśmy z okazji requiem. Arsibalt zaczął, czystym tenorem podał nam ton, a my dołączyliśmy ze swoimi partiami. Musieliśmy trochę improwizować, ale mało kto się zorientował, a zupełnie nikt się nie przejął. Kiedy zobaczyliśmy pawilon Laterryjczyków, głos Julesa Verne Duranda w słuchopąku umilkł. Przez okna stanowisk tłumaczy widziałem, jak jego rodacy podchodzą spiesznie do niego i kładą mu ręce na ramionach. Nasza pieśń zabrzmiała głośniej.