W całej hali naliczyliśmy około tuzina ludzi. Było w ich sylwetkach coś takiego, że baliśmy się do nich zbliżyć, ale jeden z mężczyzn podszedł do nas, popychając zardzewiały wózek, z którego we wszystkie strony eksplodowały helisy zestruganego metalu.
— Przepraszam… — zagaiłem. — Zastaliśmy Cord?
Odwrócił się i wskazał coś dużego i skomplikowanego, stojącego na środku hali. Zawieszone w górze tumany mgły i posłuszna racjonalnej geometrii adrakhonejskiej sieć dźwigarów wydawały się większe niż w rzeczywistości, kiedy padało na nie migotliwe niebieskie światło trzeszczącego łuku elektrycznego. Gdybym zobaczył przez teleskop gwiazdę w takim kolorze, rozpoznałbym w niej błękitnego karła i mógłbym się pokusić o określenie jej temperatury: musiałaby być znacznie gorętsza niż nasze słońce, dostatecznie gorąca, by większość energii emitować w postaci ultrafioletu i promieni gamma. Tymczasem — o dziwo — wielki jak dom obiekt, stanowiący w tym wypadku źródło energii, był pomarańczowoczerwony i tylko na krawędziach ociekał zabójczym promieniowaniem.
Podszedłszy bliżej, stwierdziliśmy, że mamy przed sobą gigantyczny sześcian, przypominający bryłę czerwonawego bursztynu, w którym uwięzione zostały dwie sylwetki — nie owadzie jednak, lecz ludzkie. Od czasu do czasu sylwetki się poruszały, a ich krawędzie drżały wtedy i rozpływały się na moment.
Okazało się, że maszyna jest osłonięta czerwoną kurtyną z jakiejś galaretowatej materii, zawieszoną na biegnącej w górze szynie. Niebieskie światło swobodnie strzelało pod sufit i zabijało zarazki na dźwigarach, ale nie mogło rozchodzić się poziomo nad podłogą i oślepiać ludzi. Dla mnie i Jesry’ego było oczywiste, że kurtyna musi być czerwona, aby przepuszczać tylko światło o niskiej energii, przez nas postrzegane jako czerwone. Dla światła wysokoenergetycznego (które my widzimy jako niebieskie, jeśli w ogóle jest widzialne) była nieprzezroczysta jak stalowa płyta.
Obeszliśmy sześcian — wielki jak dwa zestawione razem moduły mieszkalne. Przez czerwoną galaretowatą zasłonę trudno było rozeznać szczegóły maszynerii, ale wyglądało na to, że w środku znajduje się masywna płyta, na której pomieściłoby się dziesięciu śpiących ludzi. Ślizgała się na wszystkie strony jak kostka masła na patelni. Na jej środku umieszczono mniejszą, okrągłą płytę, wykonującą krótkie, miarowe obroty i przechyły. Nad tym wszystkim unosił się potężny mechanizm, zawieszony na żeliwnym pomoście, poruszający się w górę i w dół i zaopatrzony w iskiernik, w którym rodziło się błękitne światło.
Rurowate stalowe ramię sięgało z pomostu na platformę, na której stały dwie osoby. Z jej krawędzi zwieszała się skrzynia z giętej blachy, zupełnie niepasująca do tego miejsca; należała do zdecydowanie innej kategorii niż odlewy z piaskowych form. Na jej zewnętrznych powierzchniach wyświetlały się jakieś liczby. Domyślałem się, że jest wypełniona procesorami syntaktycznymi, dokonującymi pomiarów podczas działania maszynerii albo nią sterującymi. Albo jedno i drugie naraz, bo prawdziwy procesor syntaktyczny powinien umieć podejmować decyzje na podstawie uzyskanych wyników.
Naturalnie w pierwszym odruchu miałem ochotę okręcić się na pięcie i wyjść z hali, ale Jesry stał jak urzeczony.
— Nie przejmuj się — powiedział, łapiąc mnie za rękę. — Jest apert.
Jeden z dwóch ludzi za kurtyną powiedział coś o „osi X”. Spojrzeliśmy z Jesrym po sobie, kompletnie zaskoczeni, że naprawdę to usłyszeliśmy. To tak jakby kucharz ze smażalni zaczął mówić po średniorthyjsku.
Przez trzaski maszynerii dolatywały nas dalsze strzępy rozmowy:
— Sześcienny wypust. Ewoluta. Interpolacja pylanejska.
Nasz wzrok przykuły rzędy czerwonych cyfr na przedniej ścianie procesora. Stale się zmieniały. Zegar odliczał czas wstecz z dokładnością do setnych części sekundy. Domyśliliśmy się również, że inne wskaźniki pokazują pozycję płyt: współrzędne x i y, kąty obrotu i pochylenia mniejszej, okrągłej płyty, wysokość skwierczącego iskiernika. Czasem zamierały wszystkie oprócz jednego: mieliśmy do czynienia z ruchem jednostajnym po linii prostej. Kiedy indziej zmieniały się wszystkie jednocześnie, odwzorowując układ równań parametrycznych.
Obserwowaliśmy to z Jesrym przez pół godziny, bez słowa. Starałem się przede wszystkim rozszyfrować cykl zmian cyfr na wyświetlaczach, ale rozmyślałem też o tym, jak bardzo ta hala przypomina tum z umieszczonym na środku, skąpanym w świetle świętym zegarem.
I jak na zawołanie — zagrał kurant zegara. Odliczanie doszło do zera i się skończyło. Światło zgasło.
Cord odsunęła kurtynę, ściągnęła z twarzy czarne okulary ochronne i otarła przedramieniem pot z czoła. Stojący obok niej mężczyzna (klient, jak się domyślałem) miał na sobie luźne czarne spodnie, czarny sweter z długimi rękawami i myckę w tym samym kolorze. Ja i Jesry natychmiast zrozumieliśmy, kim jest. Zamurowało nas.
Ita również się zorientował, kim jesteśmy, i odruchowo cofnął się o krok. Długa czarna broda opadła mu na pierś jak lawina, gdy rozdziawił usta. Potem jednak zachował się w sposób godny podziwu: powstrzymał wpajaną mu od urodzenia chęć ucieczki przed nami i zaszycia się w jakimś ciemnym kącie, wrócił na swoje miejsce obok Cord i (trudno w to uwierzyć, ale kiedy później rozmawiałem o tym z Jesrym, byliśmy zgodni) spiorunował nas wzrokiem!
Nie wiedząc, jak się zachować, cofnęliśmy się poza zasięg głosu. Cord zajęła się rutynowym rytem wyłączania maszyny i szykowania jej do ponownego użycia. Ita zdjął myckę (nosili je zwykle tylko w swoim gronie) i rozciągnął ją, nadając jej wydłużony, grzybkowaty kształt (po takich nakryciach głowy rozpoznawaliśmy ich z daleka, kiedy pokazywali się publicznie), po czym założył ją z powrotem i posłał nam kolejne wyzywające spojrzenie.
Tak jak my nigdy nie wpuścilibyśmy ity do prezbiterium, tak dla niego nasza obecność tutaj równała się świętokradztwu. Tak jakbyśmy sprofanowali święte miejsce.
Jesry i ja, chyba pod wpływem podobnego impulsu, narzuciliśmy kaptury.
Miało się wrażenie, że ten ita nie tylko nie jest udręczony stereotypem podstępnego, zdradzieckiego intryganta, ale zwyczajnie go akceptuje. Ba — że jest z niego dumny i sprawdza, na ile może sobie pozwolić, nie posuwając się do rozmowy z nami.
Kiedy tak czekaliśmy, aż Cord i ita zakończą swoje sprawy, cały czas porównywałem w myślach halę do tumu. Przypomniałem sobie, jak zaraz za progiem hali uderzyły mnie kontrasty świateł i cieni. Wewnętrzny głos (należący do proceńskiego pedanta) skarcił mnie za halikaarnijski sposób myślenia. W gruncie rzeczy miałem przed sobą zbiór zabytkowych maszyn, które same w sobie były pozbawione wszelkiego znaczenia: czysta syntaktyka, zero semantyki. Próbowałem się upierać, że dostrzegam w nich jakiś sens — ale ten sens nabierał rzeczywistych kształtów wyłącznie w moim umyśle. Przyniosłem go ze sobą, w głowie, a teraz bawiłem się w semantyczne gierki, żeby dokleić go do tych monumentalnych żelaznych kształtów.