Zapotrzebowanie na paliki było ogromne. Nasi ochotnicy wyrabiali je ze wszystkiego, co im wpadło w ręce: prętów zbrojeniowych wydartych z rozsmarowanych po okolicy ruin, powykręcanych kątowników odpiłowanych z przewróconych bram, szczap z rozerwanych eksplozjami drzew. Powiązane w pęczki piętrzyły się przed moim namiotem, grożąc, że pewnego dnia na dobre odetną mi drogę wyjścia.
— Muszę je dostarczyć ekipie pomiarowej na krawędzi — powiedziałem. — Przejdziesz się ze mną?
Mistrz Quin przesiedział sześć dni w jednym aporcie z Barbem, więc moja propozycja mu się spodobała. Odchyliliśmy zapleśniałą płócienną połę namiotu i wyszliśmy na zewnątrz, w białe światło pochmurnego poranka. Wzięliśmy tyle palików, ile daliśmy radę unieść, i zaczęliśmy mozolny marsz do góry. Pierwsze wydeptane przez nas ścieżki na krawędź zerodowały do postaci małych żlebów; nowi mieli się zająć uformowaniem zbocza w tarasy i poprowadzeniem ścieżki jak należy, zakosami. To będzie ciężka praca, która pozwoli odsiać zwykłych urlopowiczów od ludzi, którzy naprawdę chcą zostać i żyć w Orolu.
— Najpierw będzie prowizorka: drewno i ziemia — powiedziałem, kiedy mijaliśmy grupę deklarantów i sekularów zajętych wbijaniem palików w ziemię. — Zanim umrę, powinna się wyklarować jakaś zgrubna wizja całości i późniejsze pokolenia będą mogły wszystko przebudować w kamieniu.
Quin zrobił przerażoną minę, ale odprężył się, kiedy zrozumiał, że mam na myśli śmierć ze starości.
— Skąd wezmą kamień? — spytał. — Ja tu widzę tylko błoto.
Odwróciłem się i spojrzałem w głąb krateru. Gdy tylko się schłodził, wypełniła go woda, więc z wysokości, na jaką zdążyliśmy się już wspiąć, z łatwością mogliśmy podziwiać jego kształt. Był elipsą wydłużoną z północnego zachodu na południowy wschód (z takiego kierunku spadła sztaba). Znajdowaliśmy się na jej południowo-wschodnim skraju. Główną ciekawostką była usypana z gruzu wyspa, stercząca z wulkanicznego jeziora kilkaset jardów od brzegu, ja jednak zwróciłem uwagę Quina na ledwie widoczne wyszczerbienie linii brzegowej, wiele mil od nas.
— W tamtym miejscu rzeka, która napełniła krater, uchodzi do jeziora. Stąd ledwie ją widać. Kiedy jednak przejdzie się dwie mile w górę tej rzeki, dochodzi się do miejsca, gdzie impet uderzenia spowodował osunięcie się zbocza i odsłonił wapienną skałę. Jest jej dość, żeby nasi potomni mogli z niej wybudować wszystko, co tylko im się zamarzy.
Quin pokiwał głową i ruszyliśmy dalej. Jeszcze przez chwilę milczał, aż w końcu nie wytrzymał i zapytał:
— A będziecie mieli potomnych?
Parsknąłem śmiechem.
— Już mamy! Pierwsze kobiety zaszły w ciążę jeszcze w antyroju. Zaczęliśmy jeść normalne jedzenie, mężczyźni odzyskali płodność, pierwsze deklaranckie dziecko urodziło się w zeszłym tygodniu. Dowiedziałem się z Retikulum. A właśnie, zdarzają się tu kłopoty z dostępem. Z początku Sammann, nasz jedyny eks-ita, sam musiał ze wszystkim sobie radzić, ale teraz codziennie przybywają nowi. Łącznie jest już kilkudziesięciu…
To go nie interesowało, bo wszedł mi w słowo:
— To znaczy, że Barb pewnego dnia mógłby zostać ojcem.
— Tak, mógłby — przytaknąłem. Implikacje tego faktu dotarły do mnie z opóźnieniem, ale, jak to mówią, lepiej późno niż wcale. — A ty dziadkiem.
Quin przyspieszył, jakby chciał, żeby Saunt Orolo był gotowy już teraz, zaraz, natychmiast. Sapiąc ciężko, dodałem:
— Oczywiście znów pojawia się stary problem z rozpadem gatunku na dwie odrębne rasy, ale znamy się na rzeczy wystarczająco, żeby temu zapobiec. Między innymi dlatego staramy się, żeby takie miejsca jak to wydały się atrakcyjne także tym, których nazywaliśmy statystami.
— A jak teraz będziecie ich nazywać? To znaczy, nas…
— Nie mam pojęcia. Najważniejsze, że w ramach Drugiej Rekonstrukcji zostały utworzone dwa równoprawne magisteria. Nazwy wymyśli się później.
Dotarliśmy do miejsca, w którym dawniej brzytwiasta krawędź krateru wygładziła się i zaokrągliła pod wpływem wiatru i deszczu. Upstrzyły ją już pierwsze oportunistyczne chwasty i poprzecinały kolorowe sznurki porozpinane między palikami.
— To my wytyczymy nowe granice — powiedziałem. — Oto jedna z nich.
Szarpnąłem czerwony sznurek.
Quina zamurowało.
— Jak możecie?! Tak po prostu przyjść i ogrodzić teren… Prawnicy pewnie rwą włosy z głowy.
— Służy nam mała armia proceńczyków. Prawnicy nie mają szans.
— Wszystko po tej stronie sznurka należy do was?
— Tak. Mur poprowadzimy równolegle do niego, od wewnątrz, tuż poniżej krawędzi.
— Aha, więc mury nadal będą?
— Tak, ale z otwartymi portalami zamiast zamykanych bram.
— No to po co w ogóle mur?
— To symbol. Mówi „Uważaj, przechodzisz do innego magisterium. Są rzeczy, których nie możesz zabrać ze sobą”.
Nie byłem z nim do końca szczery. Pół mili dalej widziałem kilku ludzi w zawojach, którzy spoglądali w lunety instrumentów i wbijali paliki: to Lio z gromadką eks-Dzwoneczników, z którymi teraz najchętniej się prowadzał. Wiedziałem, o czym dyskutują: kiedy wybuchnie wojna między magisteriami i zatkamy dziurę w murze bramą, dobrze byłoby móc ją wziąć w krzyżowy ogień z sąsiadujących z nią bastionów…
Zagwizdałem na palcach. Tamci spojrzeli w naszą stronę, a ja wskazałem pęczki palików, które z Quinem rzuciliśmy na ziemię. Dwóch Dzwoneczników puściło się biegiem w ich stronę, a my zawróciliśmy i zaczęliśmy schodzić. Powstrzymał nas gwizd. Tylko Lio tak gwizdał. Spojrzałem w jego kierunku, a on wskazał mi coś na zewnętrznym zboczu wulkanu. Niewiele było tam do oglądania: długi skotłowany stok górski, wzburzona ziemia, nadpalone drewno, strzępy izolacji termicznej, pył i popiół. Nieco dalej znajdował się kawałek płaskiej przestrzeni, na którym pielgrzymi — tacy jak Quin — parkowali swoje pojazdy. W końcu jednak dostrzegłem to, na co Lio chciał zwrócić moją uwagę: pnący się w górę zbocza jęzor żółtego gwiazdokwiatu.
— Co to? — zainteresował się Quin.
— Inwazja barbarzyńców — odparłem. — To długa historia.
Pomachałem Lio i ruszyliśmy z powrotem. Mieliśmy dość czasu, żeby nadłożyć drogi i odwiedzić pewien taras, który razem z moimi edharskimi fraa i suur zbudowaliśmy niedługo po przybyciu w to miejsce. W przeciwieństwie do innych tarasów, pomału zarastających pierwszym zielskiem, żeby z czasem przeobrazić się w kłęby, tutaj postawiliśmy treliaże z kawałków złomu, na których w przyszłości miała się wspierać winorośl biblioteczna. Kilka miesięcy temu odwiedził nas fraa Haligastreme z Edhara i przywiózł zaszczepkę ze starej winnicy Orola. Posadziliśmy ją w ziemi pod treliażami i odwiedzaliśmy regularnie, żeby sprawdzić, czy nie próbuje przypadkiem ze złości popełnić samobójstwa. Ona jednak wolała po prostu wypuścić nowe pędy. Znajdowaliśmy się niedaleko równika i na dużej wysokości, pogoda więc była słoneczna, ale powietrze chłodne. Kto by pomyślał, że rakiety i winorośl lubią podobne otoczenie?
Dochodziliśmy do skraju jeziora, kiedy Quin, który od dłuższej chwili milczał, odkaszlnął i odezwał się:
— Powiedziałeś, że wchodząc do tego nowego magisterium, należy odrzucić niektóre rzeczy. Czy jedną z nich jest religia?
Fakt, że jego słowa ani trochę mnie nie zaniepokoiły, był jednym z wielu świadectw przemian, jakie się dokonały.
— Cieszę się, że o to zapytałeś. Widziałem, że jest z tobą mistrz Flec.
— Przechodzi teraz trudny okres. Żona się z nim rozwiodła, interes idzie słabo, cała ta sprawa z Niebiańskim Strażnikiem okrutnie go pognębiła… Koniecznie chciał wyjechać z miasta. Tylko że potem Barb przez całą drogę…