Выбрать главу

— Plantował go?

— No tak. Ale zmierzałem do tego, że jeśli jego obecność miałaby przeszkadzać…

— Kierujemy się taką zasadą, że deolatrzy są mile widziani, dopóki nie są przekonani, że na pewno mają rację. Jeżeli ktoś się uprze, że on jeden się nie myli i koniec, nic tu po nim.

— Flec nie jest teraz niczego pewien — zapewnił mnie Quin. Przez następną minutę nic nie mówił, a potem zapytał: — Ale jak można założyć Arkę, jeśli się nie ma pewności? Przecież to będzie zwykły klub towarzyski.

Zwolniłem i pokazałem Quinowi skalny ostaniec sterczący ze ściany krateru. Na szczycie, przed rozbitym tam namiotem, paliło się ognisko, z którego wznosiła się smuga dymu. Mój fraa przypalał sobie śniadanie.

— Flec powinien się przejść do Fundy Arsibalta — poradziłem. — To będzie ośrodek tego typu prac.

Quin uśmiechnął się ironicznie.

— Nie sądzę, żeby Flec miał ochotę nad tym pracować.

— Wolałby, żeby ktoś po prostu mu powiedział, co ma robić?

— Tak. Do tego jest przyzwyczajony. Wtedy czuje się bezpiecznie.

— Zaprzyjaźniłem się z paroma Laterryjczykami — powiedziałem. — Jeden z nich opowiadał mi niedawno o filozofie nazwiskiem Emerson, który dokonał pewnych użytecznych porównań między poetą i mistykiem. Wydaje mi się, że jego przemyślenia stosują się tak samo dobrze do naszego kosmosu, jak do tamtego.

— Brzmi ciekawie. Na czym polega różnica?

— Mistyk przygważdża symbol jednym znaczeniem, które przez krótki czas jest prawdziwe, lecz wkrótce staje się fałszywe. Poeta widzi samą prawdę, ale rozumie, że symbole są płynne, a ich sens ulotny.

— Na pewno ktoś od nas też już kiedyś coś takiego powiedział.

— Rzeczywiście. Nastały dobre czasy dla lorytów. Mamy ich tu spory kontyngent. Marzy im się wiekopomne dokonanie: chcą wchłonąć wiedzę z czterech pozostałych kosmosów. — Spojrzałem w stronę namiotowej klauzury, w której obozowały Karvall, Moyra, ich fraa i suur, ale nikt z nich na razie się nie pokazał. Pewnie nie zdążyli jeszcze pozawiązywać sobie zawojów. — Chodziło mi o to, że tacy ludzie jak Flec mają pewien czuły punkt, słabość graniczącą z uzależnieniem: posługują się rozumem na sposób mistyków, a nie poetów. Optymista, który we mnie mieszka, twierdzi, że człowiek może wyjść z takiego uzależnienia, nauczyć się poetyckiego sposobu myślenia i pogodzić się z płynnością symboli i ich znaczeń.

— A co na to pesymista?

— Pesymista twierdzi, że myślenie poetyckie jest cechą mózgu, konkretnym talentem, jaki albo się ma, albo nie. I że ci, którzy są nim obdarzeni, są skazani na wieczną wojnę z tymi, którym go brakuje.

— Coś mi się widzi, że będziesz często przesiadywał na tej skale z Arsibaltem.

— Ktoś musi biedaka odwiedzać.

— Co macie do zaproponowania takim ludziom jak ja i Flec? Poza wbijaniem kołków w błoto.

— Będziemy budować normalne budynki — przyznałem. — Głównie na wyspie. Nowe magisterium potrzebuje ośrodka władzy. Stolicy. Przybyłeś w samą porę, żeby być świadkiem położenia kamienia węgielnego.

— Kiedy to ma się odbyć?

Przystanąłem i sprawdziłem położenie jasnej plamy na niebie: słońce prawie, prawie się przez nią przepaliło.

— W samo południe.

— Macie zegar?

— Pracujemy nad tym.

— Dlaczego akurat dzisiaj? To jakiś szczególny dzień w waszym kalendarzu?

— Od jutra tak: dzień zerowy roku zerowego.

* * *

Szczęśliwym zrządzeniem losu połowa grobli na wyspę była gotowa już wcześniej: obalona wieża startowa, która runęła na ziemię jak zwalone wichurą drzewo. Była popękana, powykręcana i nadtopiona, ale z powodzeniem znosiła ciężar ludzi i taczek. W połowie drogi z lądu na wyspę schodziła skośnie pod wodę. Od tego miejsca przedłużyliśmy ją piankowymi pontonami, cumując je (grubymi linami z odzysku) do jej podwodnej części, a ostatnie kilkaset jardów należało pokonać łodzią — chociaż Yul lubił tam pływać wpław.

— Chcielibyśmy zbudować prostą kolejkę linową — tłumaczyłem Quinowi, kiedy wiosłowaliśmy na ostatnim odcinku. — Jednak osadzenie wieży w luźnym gruncie wyspy to poważny problem praksyczny. Wydaje mi się, że byłoby to dobre pole współpracy dla ojca i syna.

Płynęliśmy we trzech, z Barbem. Barb nie zabrał się z nami dla towarzystwa: po prostu wiatr się zmienił i niósł z wyspy zapach jedzenia. Usadowił się na dziobie i z daleka wypatrzył ogniska i inne atrakcje, które zamierzał zaliczyć w pierwszej kolejności.

— Macie piec! — wykrzyknął, wskazując dymiącą kopułę z cegieł, przełamującą linię horyzontu.

— To nasza pierwsza trwała budowla: zaczął ją Arsibalt, dokończyła Tris. Wokół pieca powstanie kuchnia i refektarz.

— A messalany? — zapytał Barb.

— Może się jakiś znajdzie. Specjalnie dla tych, którzy nie mogą się obejść bez posługaczy.

— Czyli budujecie Koncent Saunta Orola? — spytał Quin. Zawahałem się. Schowałem wiosła, żeby nie uderzyć Yula, który, brodząc w wodzie, wyszedł nam na spotkanie i zaczął holować łódkę do brzegu.

— Na pewno będzie to coś Saunta Orola — odparłem. — Samo słowo „koncent” nie bardzo nam odpowiada. Szukamy czegoś nowego. Barb! — zawołałem.

Barb zamierzał wyskoczyć z łodzi i w bród udać się na poszukiwanie jedzenia. Nie usłyszał mnie, ale Yul, który zdążył przez ten czas zacisnąć wielką jak bochen łapę na burcie, stuknął go w ramię i pokazał na mnie. Barb się odwrócił.

— Nie utopię się — zapewnił mnie takim tonem, jakby uspokajał przestraszone dziecko. — Moje ubranie nie chłonie wody.

— Na razie nie będziesz jadł. Jedzenie jest na później.

— Ile później?

— Musisz wysiedzieć na dwóch rytach. Pierwszy odbędzie się w południe, drugi zaraz po nim. Potem do wieczora będziemy już tylko jeść.

— Która godzina?

— Zapytajmy Jesry’ego.

Zegar Jesry’ego nabierał kształtów w najwyższym punkcie wyspy. Był to kolejny projekt, którego ukończenia nie należało się spodziewać za naszego życia — ale przynajmniej zegar już chodził! Pomysły Jesry’ego na budowę „prawdziwego” zegara były tak skomplikowane, że połowy z nich w ogóle nie rozumiałem, ale uparliśmy się, żeby na dziś przygotował coś prostszego, ale działającego. Mozolili się z Cord przez dwa miesiące, budując i niszcząc kolejne prototypy. Dopiero po tym, jak Cord zdobyła więcej narzędzi, prace nabrały tempa.

Kiedy we trzech wdrapaliśmy się na szczyt, nie zastaliśmy Cord. Musiała wziąć udział w innych przygotowaniach i Jesry został sam ze swoimi maszynami niczym na wpół szalony święty pustelnik; przez ciemne okulary wpatrywał się w plamkę światła pełznącą po płycie syntetycznego kamienia. Światło pochodziło z parabolicznego zwierciadła, które wszyscy pomagaliśmy szlifować.

— Mamy szczęście, że słońce się pokazało — powiedział zamiast powitania.

— O tej porze to normalne — zauważyłem.

— Gotowy?

— Tak. Arsibalt zaraz tu będzie, a Tulia i Karvall już się naradzają, więc…

— Mówię o tej drugiej sprawie. Też jesteś gotowy?

— A, o to ci chodzi…

— Tak, o to.

— Pewnie. Bardziej niż kiedykolwiek.

— Kłamczuch z ciebie, mój fraa.