Выбрать главу

— Ile mamy czasu? — zapytałem, dochodząc do wniosku, że należałoby zmienić temat.

Znowu opuścił okulary na oczy, oceniając odległość między poruszającą się plamką światła i przecinającym jej drogę drutem.

— Kwadrans — oznajmił. — Do zobaczenia na miejscu.

— Na razie, Jesry.

— Ras? Są tam jacyś deolatrzy?

— Pewnie tak. A co?

— Poproś ich, niech się modlą, żeby to ustrojstwo się nie rozpadło przez najbliższe piętnaście minut.

— Zrobi się.

Na miejsce rytu zeszliśmy wzdłuż linki pociągniętej od zegara w dół. Wyspa była bardzo uboga w płaskie powierzchnie, ale kawałek terenu wystarczający do odprawienia ceremonii wyrównaliśmy za pomocą ręcznych narzędzi i solidnie udeptaliśmy. Z zezłomowanych kawałków stali Yul zespawał trójnóg i zawiesiliśmy na nim kamień węgielny — był nim odłamek zrzuconej przez Geometrów sztaby, ociosany przez deklaranckich kamieniarzy (mieliśmy ich już kilkunastu) do kształtu sześcianu. Na jednej ścianie wykuli napis… SAWANTA OROLA, zostawiając z przodu miejsce na odpowiednie słowo, które mieliśmy wymyślić i wstawić później. Na drugiej wyryli ROK 0 DRUGIEJ REKONSTRUKCJI. Na trzeciej, w gotowej budowli mającej pozostać niewidoczną, wydrapaliśmy swoje imiona. Zaproponowałem Quinowi i Barbowi, żeby dopisali swoje.

Barba tak wciągnęło drapanie, że nie słyszał chyba ani jednego słowa rytu i ani jednej nuty muzyki, którą przygotowali dla nas Arsibalt, Tulia i Karvall. Ja miałem co innego na głowie, a przede wszystkim zdumiewałem się gośćmi, jacy przybyli na uroczystość. Ganelial Crade. Ferman Beller z dwoma bazyjskimi mnichami. Troje rodzeństwa Jesry’ego. Estemard z żoną. Kontyngent Oritheńczyków. Fraa Paphlagon. Emman Beldo. Geometrzy ze wszystkich czterech ras, z nieodłącznymi rurkami pod nosem.

Do południa zostało już niewiele czasu, kiedy zaczęliśmy śpiewać peanatemę hylaejską, którą Arsibalt wybrał ze względu na jej, jak to określił, „elastyczność temporalną”: chodziło mu o to, że gdyby zegar nawalił, ona pozwoli nam to zamaskować. W pewnym momencie — nie wiem nawet jak blisko południa — zobaczyłem, jak Jesry wypada ze swojej szopy zegarowej, odrzuca okulary i zaczyna biec w naszym kierunku. Po jego ruchach poznałem, że ma dla nas dobre nowiny. Linka wyraźnie się napinała. Zerknąłem na stojącego przy trójnogu Yula i przejechałem sobie kciukiem po gardle. Yul zmiażdżył Barba w niedźwiedzim uścisku, odciągnął go na bok i uratował mu życie. Chwilę później mechanizm zadziałał i kamień węgielny wylądował na przeznaczonym dla niego miejscu, z łomotem, który wszyscy odczuliśmy w kostkach. Rozległy się oklaski i wiwaty, ja jednak nie mogłem naprawdę się nimi cieszyć, ponieważ Arsibalt (który stał przy pulpicie i prowadził peanatemę) zaczął mi dawać znaki, żebym pędził do stojącego nieopodal namiotu.

— Już idę — poruszyłem bezgłośnie ustami i zrobiłem, co mi kazał.

Yul wpadł do namiotu tuż za mną. Pomógł mi się przebrać w ozdobny zawój w tredegharskim stylu, ja zaś pomogłem mu włożyć oficjalne ubranie, w jakim mógłby się pokazać w arce. Obaj wykazaliśmy się taką niekompetencją, że nasze przygotowania trwały dłużej niż ryt, wywołały słyszalne poruszenie i sprowokowały nieuprzejme komentarze w tłumie zebranym po drugiej stronie płóciennych ścian. Emman Beldo musiał przestać się naprzykrzać suur Karvall, wejść do namiotu i wesprzeć Yula w jego wysiłkach. Moje fałdy i sploty ułożył w końcu nie kto inny, jak fraa Lodoghir. Podejrzewałem, że zamierza dopilnować, żeby w Sauncie Orolu znalazło się miejsce dla wpływowego referatu proceńskiego.

Potem Yul i ja długo nie mogliśmy się zdecydować, kto ma kogo przepuścić w progu. Wymienialiśmy się „ty-pierwszymi”, dopóki nasz problem nie zniknął razem z progiem, gdy Lio z Dzwonecznikami przecięli odciągi i ściągnęli nam namiot z głów jak płótno z odsłanianych posągów.

Zresztą zachowaliśmy się chyba jak posągi, kiedy zobaczyliśmy Alę i Cord, którym ubieranie się poszło o niebo lepiej. Spodziewałem się ujrzeć moją narzeczoną przyozdobioną gwiazdokwiatem i innymi agresywnymi gatunkami, ale teraz dotarło do mnie, że w aporcie Quina dotarły do Ecby kwiaty z prawdziwego zdarzenia, wyhodowane w odległych szklarniach i na egzotycznych rabatach.

Ryt był o tyle skomplikowany, że biorąc w nim udział, musiałem jednocześnie przyprowadzić pannę młodą Yulowi. Cord i Yula połączył węzłem małżeńskim magister Sark, który spisał się naprawdę nieźle jak na kogoś, kto do trzeciej nad ranem prowadził z Arsibaltem dialog na temat wina. Korzystając z okazji, odkorkował teraz jedno ze swoich niewiarygodnie impertynenckich kazań, pełne mądrości, iluminacji i ludzkich prawd uwięzionych w kosmograficznym schemacie, nieodwołalnie skompromitowanym cztery tysiące lat temu.

Kiedy Sark skończył, ja (z Jesrym jako świadkiem) i Ala (wspierana przez Tulię) stanęliśmy przed fraa Paphlagonem i — przy akompaniamencie radosnej pieśni i odległego łoskotu wydawanego przez Matkę Cartas, przewracającą się w chalcedonowym sarkofagu — związaliśmy się romansem perelithyjskim.

Tradycja nakazywała, żeby prowadzący ryt fraa lub suur wygłosili krótką mowę — i w ten sposób dotarliśmy do momentu, w którym wszystkie spojrzenia spoczęły na fraa Paphlagonie. Musiało to wypaść trochę niezręcznie, ponieważ goście siłą rzeczy postrzegali jego słowa nie jako samodzielne wystąpienie, lecz jako odpowiedź na — i przeciwwagę do — słów Sarka. Ucieszyłem się, kiedy się okazało, że Paphlagon wcale nie zamierza się z tym kryć.

— Ponieważ lubimy się chełpić naszymi dialogami, chciałbym potraktować magistra Sarka jak godnego najwyższego szacunku interlokutora. Widzę w jego słowach wyraźny ślad zdarzenia sprzed tysięcy lat, kiedy jeden z jego poprzedników doznał olśnienia i wpadł na taki pomysł opisania swojej iluminacji, który w owym czasie był jak najbardziej słuszny. Przypomina to sytuację, kiedy elementy zegara ustawiają się w odpowiednim położeniu, trzpień trafia w otwór i coś się dzieje: skrzydła bramy się rozchylają i przez szczelinę między nimi można zajrzeć do innego kosmosu. A właściwie do jednego z innych kosmosów, bo tak chyba w świetle niedawnych wydarzeń powinienem powiedzieć. — W tym momencie fraa Paphlagon spojrzał po stojących wśród nas Urnudczykach, Troanach, Laterryjczykach i Fthozyjczykach. — Ci, którzy byli obecni przy otwarciu bramy i rozpoznali iluminację, spisali z niej relację i włączyli ją do swojej religii… Inaczej mówiąc, zrobili wszystko, co mogli, żeby informacja o niej dotarła do tych, których kochają. Może kiedyś, przy innej okazji, porozmawiamy o tym, czy im się udało. Z przykrością muszą stwierdzić, że w moim przypadku ich wysiłki spełzły na niczym.

Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerknąć na Ganeliala Crade’a; byłem ciekaw, jak przyjmie słowa Paphlagona. Nie zobaczyłem na jego twarzy ani śladu znajomego oburzenia i urazy, jakimi zawsze reagował na okazywany przez nas (jego zdaniem) brak szacunku dla jego wiary. Zmienił się w Orithenie.

— Zebraliśmy się w miejscu nazwanym na cześć fraa Orola, który przez krótki czas był moim fidem — mówił dalej Paphlagon. Spojrzał na mnie, na Alę, Jesry’ego, Tulię i innych przybyszów z Edhara i konwoksu. — Był niewiele starszy niż niektórzy z was, kiedy pewnego razu przyszedł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że po kwalifiku trafił do naszego zakonu. Mógł przecież, jak mówił, podczas matemu porzucić świat matemowy i ułożyć sobie życie w Saeculum. Albo, jeśli już postanowił zostać fraa, mógł równie dobrze pójść do Nowego Kręgu. Powiedział mi wtedy, że im więcej uczy się o złożoności ludzkiego umysłu i kosmosu, z którym jest w tajemniczy i nierozerwalny sposób związany, tym bardziej skłania się ku temu, by widzieć w tym coś na kształt cudu, chociaż niezupełnie w takim sensie, jak rozumieją to deolatrzy. Dla niego było to zjawisko całkowicie naturalne. Chodziło mu raczej o to, że ewolucja naszych umysłów ze skrawków materii nieożywionej jest czymś piękniejszym i bardziej niesamowitym niż wszelkie cuda, jakie na przestrzeni tysiącleci zostały skatalogowane w świętych księgach wszystkich naszych religii. Dlatego z instynktownym sceptycyzmem traktował wszystkie systemy pojęciowe, zarówno religijne, jak i teoryczne, które udawały, że tłumaczą ten cud i w ten sposób próbują go ograniczyć. I dlatego wybrał taką ścieżkę. Przybycie naszych przyjaciół z Urnuda, Tro, Ziemi i Fthosa potwierdziło pewne nasze spekulacje na temat funkcjonowania polikosmosu. W świetle tego odkrycia musimy zrewidować wszystko, co wiemy i w co wierzymy. I na tym właśnie będzie polegać praca, którą dziś tutaj inicjujemy. To wielki początek, który zawiera mnóstwo mniejszych, choć wcale nie mniej pięknych początków — takich jak związek Ali i Erasmasa.