Jak jeden mąż spojrzeliśmy z Jesrym na Lio, który w lot zrozumiał, o co idzie.
— Jest do niczego — odparł. — Do niczego.
— Co jest do niczego? — spytała Cord.
Na dźwięk jej głosu Arsibalt podniósł głowę.
Lio nie należał do ludzi, którzy przejęliby się obecnością niespodziewanego gościa, ale przynajmniej odpowiedział na pytanie:
— Mój dron. Tyle czasu studiuję drogę dzwoneczków i nic.
— Na pewno nie było aż tak źle! — pocieszył go Jesry.
Zabrzmiało to zabawnie, bo przez ostatnie lata nie miał sobie równych we wmawianiu Lio, że jego dron jest kompletnie bezużyteczny.
Zamiast odpowiedzieć, Lio podniósł się z podłogi, błyskawicznie zbliżył się do niego, złapał go za skraj kaptura i ściągnął mu go na twarz. Nie dość, że Jesry chwilowo oślepł, to jeszcze udrapowany wokół ciała zawój krępował mu ruchy i okazało się, że niezwykle trudno będzie mu odsłonić oczy. Kiedy Lio leciuteńko go pchnął, Jesry stracił równowagę i musiałem go łapać w locie, żeby nie runął na ziemię.
— To ci właśnie zrobili? — domyśliłem się.
Lio skinął głową.
— Nie pochylaj się, tylko odchyl głowę do tyłu — poradziła Arsibaltowi Cord. Pokazała na nasadę nosa. — Tu jest żyła. Ściśnij ją palcami. O tak, dobrze. Nazywam się Cord. Jestem koligatką… Erasmasa.
— Miło mi — mruknął Arsibalt. Głos miał stłumiony, bo za radą Cord zacisnął palce na nosie. — Ja jestem Arsibalt, bękart bazyjskiego arcyprałata, chociaż trudno uwierzyć w coś takiego.
— Krwotok już chyba słabnie — zauważyła Cord.
Wyjęła z kieszeni dwa fioletowe zwitki, które po rozwinięciu okazały się rękawiczkami z jakiejś rozciągliwej błony. Włożyła je, a ja przyglądałem się jej zaskoczony, dopóki nie uświadomiłem sobie, że w ten sposób chce zmniejszyć prawdopodobieństwo infekcji. Mnie by to nie przyszło do głowy.
— Całe szczęście, że ze względu na słuszną posturę mam spory zapas krwi — zauważył Arsibalt. — W przeciwnym razie bałbym się, że się wykrwawię.
Niektóre kieszenie w kamizelce Cord miały wąski, podłużny kształt i były naszyte w równych rządkach. Z dwóch z nich wyciągnęła teraz tępo zakończone zatyczki z jakiegoś białego włóknistego materiału. Były wielkości jej małego palca i każdy kończył się cienką niteczką.
— A to co takiego? — zdziwił się Arsibalt.
— Tamponiki — odparła Cord. — Po jednym na każdą dziurkę w nosie. Oczywiście jeśli chcesz…
Położyła je Arsibaltowi na zakrwawionych dłoniach i z mieszaniną niepokoju i fascynacji przyglądała się, jak ostrożnie wtyka je sobie do nosa. Lio, Jesry i ja patrzyliśmy jak urzeczeni.
Suur Ala przyniosła naręcze gałganów i większość z nich rzuciła na podłogę w kałużę krwi, a resztą wytarła krew z twarzy i brody Arsibalta. Cord jej pomogła. Przez cały czas taksowały się wzrokiem, jakby rywalizowały o to, która jest naukowcem, a która badanym okazem. Zanim otrząsnąłem się na tyle, żeby je sobie przedstawić, wiedziały już tak dużo na swój temat, że imiona stały się nieistotne.
Z jeszcze innej kieszeni Cord wyjęła jakiś skomplikowany składany przyrząd. Rozwinęła go do postaci miniaturowych nożyczek, którymi odcięła nitki zwisające Arsibaltowi z nosa.
Suur Ala była z natury tak wyniosła i surowa, że właściwie tylko czekałem, aż rzucą się sobie z Cord do gardeł jak dwa koty zaszyte w poszewce. Kiedy jednak zobaczyła tamponiki, spojrzała na Cord z radosnym błyskiem w oku, a Cord odpowiedziała jej tym samym.
Wyprowadziliśmy Arsibalta na zewnątrz, ukrywając jatkę pod obszerną szkarłatną szatą, i spóźniliśmy się na certyfik zaledwie o parę minut. Przywitały nas chichoty wszystkich tych, którzy przypuszczali, że wyszliśmy extramuros, żeby się upić. Większość dowcipnisiów stanowili apertowi goście, ale słyszałem, że nawet wśród tysięczników jest wesoło. Spodziewałem się, że większość pracy spadnie na mnie i Jesry’ego, ale stało się wprost przeciwnie: Lio i Arsibalt naparli na drągi znacznie mocniej niż zwykle.
Po certyfiku Protektor wyszedł z prezbiterium przez drzwi w naszym ekranie, żeby spotkać się z Lio i Arsibaltem. My z Jesrym stanęliśmy z boku.
Cord również przysłuchiwała się rozmowie. Przez wzgląd na nią Lio dużo mówił po fluksyjsku, czym irytował fraa Delrakhonesa. Natomiast Arsibalt zachowywał się dokładnie odwrotnie i nieustannie wtrącał do dyskusji staromodne słowa w rodzaju „szubrawca”, „psubrata” i „swołoczy”.
Słuchając opisu napastników i pojazdu, którym się poruszali, Cord zorientowała się, o kim mowa.
— To taki miejscowy… — Zawahała się.
— Gang? — podsunął jej Delrakhones.
Wzruszyła ramionami.
— W swojej siedzibie wieszają obrazy fikcyjnych gangów ze starych szpilów.
— Fascynujące! — wykrzyknął Arsibalt.
Fraa Delrakhones skoncentrował się tymczasem na szczegółach.
— Można by w takim razie powiedzieć, że jest to taki metagang…
— Ale poza tym robią wszystko to, co prawdziwe gangi — zauważyła Cord. — Czego nie muszę wam mówić.
Z pytań zadawanych przez Delrakhonesa wywnioskowałem, że próbuje ustalić, jakiej ikonografii hołdują członkowie gangu, ale umykało mu chyba coś, co dla mnie i Cord było oczywiste: niektórzy statyści byli gotowi sponiewierać deklaranta tylko dlatego, że pobicie go było lepszą rozrywką od niepobicia, i nie miało to nic wspólnego z niedorzecznymi teoriami, które miałyby opisywać ich stosunek do nas. Protektor niepotrzebnie zakładał, że szubrawcy w ogóle mają jakieś teorie.
I tak oto najpierw ogarnęła nas z Cord frustracja, a chwilę później nuda (jak lubił powtarzać Orolo: nuda jest maską, którą przywdziewa frustracja). Spojrzałem na nią znacząco i usunęliśmy się na bok, a kiedy nikt nie zaprotestował, czmychnęliśmy.
Jak wspomniałem, my, dziesiętnicy, zamiast nawy z prawdziwego zdarzenia musieliśmy zadowolić się zlepkiem wieżyczek. W najchudszej z nich mieściły się spiralne schody prowadzące do triforium, czyli rodzaju galeryjki obiegającej prezbiterium od środka powyżej ekranów i poniżej ogromnych okien w latarni. Z jednego końca triforium kolejne schodki prowadziły do miejsca pracy dzwonniczek. Cord była wyraźnie zaintrygowana: kiedy patrzyłem, jak wodzi wzrokiem wzdłuż sznurów, do góry, gdzie ginęły w przepastnej otchłani praesidium, wiedziałem, że nie spocznie, póki nie zobaczy, co znajduje się na ich drugim końcu. Przeszliśmy więc na drugi koniuszek triforium i zaczęliśmy się wspinać po jeszcze innych schodach — tym razem biegnących zygzakiem w górę wieży w południowo-zachodnim narożniku tumu. Matemowi architekci nie radzili sobie ze ścianami. Kolumny ich nie przerażały; na łukach się znali; o sklepieniach, które w gruncie rzeczy były trójwymiarowymi łukami, wiedzieli dosłownie wszystko. Ale kiedy prosiło się ich o postawienie zwykłego muru, byli bezradni. Zamiast — jak każdy przeciętny człowiek na ich miejscu — po prostu wymurować kawał ściany, wypełniali przestrzeń łukami i maswerkiem. Kiedy ktoś im się skarżył na wiatr, robactwo czy inne niewygody, które z normalnych budynków eliminowano za pomocą ścian właśnie, oni ostatecznie mogli się zgodzić na zapełnienie pustki witrażem. Tylko że jakoś nigdy nie mogliśmy się zebrać, żeby wreszcie wstawić wszystkie witraże na swoje miejsca, i w słotne dni życie w takim gmachu jak ten było udręką. Za to w dni pogodne, takie jak dzisiejszy, nikomu to nie przeszkadzało, bo przynajmniej wzrok sięgał daleko. Kiedy wchodziliśmy po schodach południowo-zachodniej wieży, przed naszymi oczami rozpościerało się całe wnętrze tumu i większość koncentu.