Górna część wieży — poziom, na którym rozszczepiała się na filary i pinakle, czyli, inaczej mówiąc, rejon, z którego nie dało się już wejść wyżej bez drabin i sprzętu wspinaczkowego — znajdowała się mniej więcej na tej samej wysokości co apartamenty Regulatora, mogące się poszczycić chyba najbardziej wyrafinowaną kamienną ozdobą w całym koncencie; połączeniem ażurowej kopuły, wieży i posągu, przedstawiającym planety, ich księżyce i niektórych dawnych kosmografów. W samym jej środku znajdowała się żelazna krata, zawieszona na łańcuchach i podnoszona lub opuszczana za pomocą mechanizmu korbowego. W tej chwili była na wpół uniesiona, mogliśmy więc swobodnie przypuścić szturm na kolejne schody — wcięte w łuk przyporowy i zakrzywiające się do wewnątrz, w stronę praesidium. Gdyby krata była spuszczona, znaleźlibyśmy się w ślepym zaułku, skąd moglibyśmy ewentualnie przejść po kamiennym moście do kwatery Regulatora.
Przeszliśmy pod kopułą, nie śpiesząc się, żeby Cord mogła nasycić wzrok ozdobami i widokiem mechanizmu, i zaczęliśmy wchodzić wyżej. Puściłem ją przodem, żeby nie zasłaniać jej widoku i móc ją podtrzymać, gdyby zakręciło się jej w głowie. Znajdowaliśmy się wysoko nad powierzchnią gruntu i pięliśmy się po krzywiźnie kamiennego łuku, który — widziany z ziemi — wydawał się cienki i kruchy jak ptasia kość. Cord czepiała się obiema rękami żelaznych poręczy, szła powoli i chyba jej się podobało. W końcu przeszliśmy przez ambrazurę (rodzaj niezwykle skomplikowanego matemowego portalu) w narożniku praesidium, mniej więcej na wysokości dzwonnic.
Dalej do góry prowadziła już tylko jedna droga: ciąg spiralnych schodów, przyklejonych od wewnątrz do maswerkowych ścian budowli. Niewielu turystów pokusiłoby się o taką wspinaczkę, a wielu deklarantów wyszło extramuros, więc mieliśmy całe praesidium dla siebie. Cord napawała się widokiem w dół, w głąb prezbiterium. Znajdujące się bezpośrednio pod nami dziedzińce Protektora i Regulatora przypominały z kształtu klauzury: składały się z kwadratowej dziury, przez którą przechodziło praesidium, i otaczających je po kwadracie chodników, skąd rozpościerał się widok zarówno w dół, do prezbiterium, jak i do góry, na gwiezdny krąg.
Cord prześledziła wzrokiem liny biegnące z galerii do góry i z zadowoleniem stwierdziła, że naprawdę dochodzą do karylionu. Stało się też oczywiste, że nie one jedne: z dzwonów zwieszały się także łańcuchy i wały prowadzące w głąb chronotchłani, gdzie zautomatyzowany kurant sterował wybijaniem godzin. Tak jak było to do przewidzenia, Cord nie mogła sobie tego odpuścić. Ruszyliśmy więc jeszcze wyżej, po spirali, jak mrówki w studni, przystając od czasu do czasu, kiedy musieliśmy odsapnąć; Cord zapragnęła dokładniej obejrzeć mechanizm albo zaintrygowało ją ścisłe spasowanie kamieni w murze. Ta część budowli była stosunkowo prosta, nie wymagała przypór i architekci mogli do woli szaleć z maswerkiem: ściany przypominały fraktalową pianę z ręcznie rzeźbionego kamienia. Cord była zafascynowana, ja zaś nie mogłem na nie patrzeć. Ile czasu spędziłem jako fid na oskrobywaniu tych ażurów i samego zegara z ptasich odchodów…
— Poza apertem nie wolno wam tu wchodzić — stwierdziła w pewnym momencie.
— Skąd ten pomysł?
— Macie przecież zakaz kontaktowania się z ludźmi spoza swojego matemu, prawda? Gdyby wszyscy: jednorazowcy, dziesiętnicy, setnicy i tysięcznicy, mogli się tu wdrapywać kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, co rusz wpadalibyście na siebie.
— Spójrz, jak są zbudowane te schody. Z każdego punktu widać je praktycznie w całości. Wystarczy, żeby zachować bezpieczny dystans.
— Po ciemku też? Albo co by się stało, gdybyś napatoczył się na kogoś w gwiezdnym kręgu?
— Pamiętasz tę kratę, pod którą przeszliśmy?
— Na szczycie wieży?
— Tak. Nie zapominaj, że są jeszcze trzy wieże. I w każdej jest taka krata.
— Po jednej na matem?
— Otóż to. Po zmroku Klucznik zamyka wszystkie oprócz jednej. Klucznik jest hierarchą, zastępcą Regulatora. I tak w jedną noc dziesiętnicy mają schody i gwiezdny krąg tylko dla siebie, w następną setnicy i tak dalej.
Kiedy dotarliśmy na wysokość zawieszonego na prowadnicy obciążnika Bramy Stulecia, zatrzymaliśmy się na dłużej, żeby Cord mogła go dokładnie obejrzeć. Wyjrzeliśmy także przez ażurową ścianę na południe, gdzie było widać halę maszyn, w której pracowała. Przebiegłem wzrokiem trasę porannego spaceru i odszukałem rodzinny dom Jesry’ego na wzgórzu.
Cord wyszukiwała tymczasem nowe niedoskonałości naszej Dyscypliny.
— Ci Protektorzy, Regulatorzy i tak dalej…
— Hierarchowie.
— Rozumiem, że kontaktują się ze wszystkimi matemami?
— A także z itami, ze światem sekularnym oraz innymi koncentami.
— Czyli kiedy z nimi rozmawiasz…
— Posłuchaj. Panuje powszechne przekonanie, że matemy powinny być całkowicie odcięte od świata. Hermetyczne. Ale to nieprawda; nie taki był zamysł ich twórców. Wyjątki, o które mnie wypytujesz, załatwia zwyczajna dyscyplina: po prostu staramy się nie zbliżać do ludzi nienależących do naszego matemu. Kiedy trzeba, nosimy kaptury i milczymy, żeby zapobiec przeciekom informacji. A jeśli już koniecznie i bezwarunkowo musimy skontaktować się z kimś z innego matemu, robimy to za pośrednictwem hierarchów, są oni bowiem odpowiednio przeszkoleni i mogą bezpiecznie rozmawiać na przykład z tysięcznikami w taki sposób, żeby nie przekazać im żadnych informacji sekularnych. To dlatego hierarchowie wyróżniają się strojem i fryzurą, które nie zmieniły się ani na jotę przez trzy tysiące siedemset lat. Posługują się bardzo konserwatywną odmianą starorthyjskiego. Poza tym umiemy się porozumiewać także bez słów. Kiedy więc, na przykład, fraa Orolo chce przez pięć nocy z rzędu obserwować jakąś wybraną gwiazdę, przedstawia swój zamiar Prymasowi. Jeśli ten uzna jego racje, poleci Klucznikowi otworzyć naszą kratę na pięć dni i zamknąć na ten okres wszystkie pozostałe. Bramy są dobrze widoczne z matemów, wystarczy więc, że kosmograf-milenarysta rzuci okiem na dół i już wie, że tej nocy nie może wyjść do gwiezdnego kręgu. Także labirynty łączące matemy służą nam czasem do komunikacji: przekazujemy sobie w nich przedmioty i ludzi. Nie możemy jednak nic poradzić na przelatujące nad koncentem aeroplany albo dobiegającą zza muru głośną muzykę. Zresztą w przeszłości bywało już, że przez dwieście lat można nas było oglądać z góry, z drapaczy chmur!
Ten ostatni szczegół zaintrygował Cord.
— Widziałeś te stare dwuteowniki w hali maszyn?
— Widziałem… To szkielety tych wieżowców?
— Trudno sobie wyobrazić, czym innym mogłyby być. Mamy całe pudełko starych fototypów, na których widać, jak niewolnicy przenoszą te dźwigary do nas.
— Te fototypy są datowane?
— A i owszem. Mają siedemset lat.
— Jak wygląda na nich okolica? Zrujnowane miasto czy…
Pokręciła głową.
— Las, wielkie drzewa. Na niektórych fototypach widać, jak ludzie przetaczają dźwigary po kłodach.
— Wiadomo, że około dwa tysiące osiemsetnego nastąpiła cywilizacyjna zapaść. To by się zgadzało.
Chronotchłań była gęsto pocięta tłokami i łańcuchami, zbiegającymi się w pęki i łączącymi z mechanizmami zegara. Łańcuchy, na których zawieszono obciążniki, kończyły się w skupiskach łożysk i zębatek.