Выбрать главу

— Słowa… — powtórzył cieśla jak echo i powiódł niechętnym wzrokiem po półkach z książkami. — Jutro nie przyjdę, przyślę Quina — oznajmił i dodał tytułem wyjaśnienia: — Muszę skontrafazować nowe rekompensatory claneksu. Moim zdaniem drzewo warkoczowe zaczyna się brzydko sklejać.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — przyznał Orolo.

— Nieważne. Quin odpowie na wszystkie wasze pytania. Ma gadane.

Trzeci raz w ciągu trzech minut Flec zerknął na wyświetlacz swojego piszczka. Uparliśmy się, żeby wyłączył wszystkie funkcje komunikacyjne urządzenia, ale nadal służyło mu jako zegarek. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że z okna doskonale widać wysoką na sto pięćdziesiąt metrów wieżę z zegarem.

Postawiłem kropkę na końcu zdania i odwróciłem się w stronę regału, bałem się bowiem, że na mojej twarzy maluje się rozbawienie. Powiedział „Jutro nie przyjdę, przyślę Quina” w taki sposób, jakby zdecydował o tym w ułamku sekundy. Fraa Orolo z pewnością też to zauważył. Gdybym popełnił błąd i spojrzał na niego, ja bym parsknął śmiechem, a on nie.

Zegar zaczął wybijać certyfik.

— Czas na mnie — powiedziałem i zwróciłem się do rzemieślnika: — Przepraszam, muszę nakręcić zegar.

— Tak się zastanawiałem, czy…

Ze skrzynki z narzędziami wyjął poliplastową torbę, zdmuchnął z niej opiłki, otworzył zapięcie (nigdy takiego nie widziałem) i wyciągnął ze środka srebrną rurkę rozmiarów męskiego palca. Spojrzał wyczekująco na fraa Orola.

— Nie wiem co to jest i nie mam pojęcia czego ode mnie chcesz — zastrzegł się Orolo.

— Szpilołap!

— Aha. Słyszałeś o certyfiku i korzystając z okazji, chciałbyś go zobaczyć i zarejestrować ruchome obrazy?

Rzemieślnik pokiwał głową.

— To się da zrobić, pod warunkiem, że staniesz, gdzie ci każą. Nie, nie włączaj go jeszcze! — Fraa Orolo zasłonił się rękami. — Jeśli Regulatorka się o tym dowie, wyznaczy mi pokutę. Zaprowadzę cię do itów. Oni ci wskażą miejsce.

Ciągnął jeszcze przez chwilę w podobnym duchu, ponieważ na Dyscyplinę składa się wiele reguł, a my zamąciliśmy Flecowi w głowie już wtedy, gdy pozwoliliśmy mu wejść na teren matemu dziesięcioletniego.

Klauzura: (1) W starorthyjskim: każda zamknięta przestrzeń (Thelenes przed egzekucją był przetrzymywany w klauzurze, która jednak — ku utrapieniu młodych fidów — nie miała jeszcze wtedy poniższych konotacji matemowych). (2) We wczesnym średniorthyjskim: całość matemu. (3) W późnym średniorthyjskim: ogród lub dziedziniec otoczony zabudowaniami i postrzegany jako serce matemu. (4) W noworthyjskim: każda cicha, spokojna przestrzeń, wolna od zgiełku i sprzyjająca kontemplacji.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Do tej pory siedziałem na swojej sferze jak na stołku. Teraz wstałem i powiodłem po niej czubkami palców, kreśląc kręgi w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zaczęła się kurczyć, aż zmalała tak bardzo, że mogłem zamknąć ją w dłoni. Przez ten czas zawój mi się wymiął, więc teraz podciągnąłem go i wyrównałem fałdy, klucząc wśród stołów, krzeseł, globusów i wolno przemieszczających się fraa. Przemknąłem pod kamiennym łukiem i znalazłem się w skryptorium. Pachniało tu atramentem — prawdopodobnie dlatego, że jakiś wiekowy fraa z fidami byli zajęci kopiowaniem ksiąg, ja jednak zastanawiałem się, jak długo zapach unosiłby się w powietrzu, gdyby nikt ze skryptorium nie korzystał. Przelano w nim tyle atramentu, że wilgotna woń z pewnością wgryzła się w sprzęty i ściany.

W przeciwległym końcu sali znajdowały się drzwi do starej biblioteki, jednego z tych wiekowych budynków, które pierwotnie stały na klauzurze. Kamienna posadzka, o dwa tysiące trzysta lat starsza od podłóg nowej biblioteki, była tak wygładzona stopami deklarantów, że prawie nie czułem, jak po niej stąpam. Mógłbym się po niej poruszać z zamkniętymi oczami: moje stopy same odczytywałyby drogę z utrwalonych w niej wspomnień poprzedników.

Klauzura miała kształt prostokątnego ogrodu otoczonego krużgankiem. Od wewnętrznej strony krużganek był wystawiony na kaprysy aury: od ogrodu dzieliły go tylko kolumny, na których wspierał się dach. Od zewnątrz okalał go mur, w którym wykuto przejścia prowadzące do innych budynków, takich jak stara biblioteka, refektarz i kredownie.

Wszystkie przedmioty, które mijałem po drodze — rzeźbione regały, ściśle dopasowane płyty posadzki, ramy okien, kute zawiasy, ręcznie robione ćwieki mocujące je do drzwi, kapitele kolumienek klauzury, ogrodowe ścieżki i rabaty — zawdzięczały swoją formę dawno zmarłym mistrzom rzemiosła. Stworzenie niektórych z nich, na przykład drzwi starej biblioteki, zajmowało rzemieślnikom całe życie; inne wyglądały jak zrobione na chybcika, w jedno wolne popołudnie, ale zarazem tak przemyślnie, że setki czy tysiące lat później wciąż cieszyły oko użytkowników. Jedne były wzorowane na prostych i czystych formach geometrycznych, inne porażały swoją złożonością i kazały się zastanowić, czy ich kształtem rządzą w ogóle jakiekolwiek reguły; niektóre przedstawiały prawdziwych ludzi, którzy żyli w takim czy innym wycinku przeszłości i snuli arcyciekawe rozmyślania, jeszcze inne ilustrowały ogólne typy ludzkie: deolatrę, fizjologika, miastowego, sloga. Gdyby ktoś mnie o to poprosił, potrafiłbym objaśnić znaczenie może co czwartej z tych ozdób. Ale kiedyś poznam je wszystkie.

Promienie słońca wpadały z impetem do klauzurowego ogrodu, gdzie trawiaste i wysypane żwirem ścieżki wiły się wśród grządek ziół, krzewów i rzadko rosnących drzew. Sięgnąłem ponad ramieniem do tyłu, złapałem obszyty rąbek zawoju i narzuciłem go sobie na głowę. Obciągnąłem tę połowę zawoju, która zwieszała się od sznura w dół, żeby osłoniła mi stopy i zamiotła ziemię. Wcisnąłem dłonie w fałdy na wysokości talii, tuż powyżej sznura, i zszedłem na trawę — bladą i kłującą po ostatnich upałach. Spojrzałem na południową tarczę zegara. Dziesięć minut.

— Fraa Lio? — odezwałem się. — Kolcojagoda nie należy chyba do Stu Sześćdziesięciu Czterech.

Miałem na myśli spis roślin dopuszczonych do uprawy w Drugiej Nowej Poprawionej Księdze Dyscypliny.

Lio był bardziej krępy niż ja. Za młodu musiał być pulchnym grubaskiem, z czasem stał się po prostu korpulentny. Przykucnął na wzruszonej grządce pod jabłonką i wpatrywał się w ziemię jak zahipnotyzowany. Podwinął zawój, przewiązał się nim w talii, tworząc przepaskę biodrową, a resztę ciasno zrolował, obwiązał na obu końcach sznurem i przerzucił skośnie przez plecy, jak koc. Sam wymyślił ten sposób wiązania. Nikt inny nie brał z niego przykładu, ja jednak musiałem przyznać, że w taki upalny dzień może to być całkiem wygodne rozwiązanie, nawet jeśli głupio wygląda. Jego pośladki znajdowały się dziesięć cali nad ziemią: nadał swojej sferze wielkość ludzkiej głowy i przysiadł na niej, balansując ciałem.

— Fraa Lio! — powtórzyłem. Umysł Lio miał taką śmieszną właściwość, że czasem nie reagował na słowa.

Ścieżkę przegradzała mi wygięta w łuk łodyga kolcojagody. Znalazłem kawałek wolny od cierni, zacisnąłem na nim dłoń i wyrwałem roślinę z korzeniami. Odwróciłem ją w dłoni w taki sposób, aby maleńkie kwiatki połaskotały fraa Lio w porośnięty krótką szczeciną czerep.

— Ostogłowy! — zawołałem.