— Zaczekaj no chwilę. A czy pomysł saunty Lory sam w sobie nie był nowy?
— Ortodoksyjni paleoloryci utrzymują, że to była Ostatnia Idea.
— Aha. W takim razie muszę zapytać…
— Co my wszyscy robimy w tych naszych matemach, skoro ostatnią ideę przedstawiono dwa tysiące sto lat temu?
— No… właściwie to tak.
— Nie wszystkim podoba się Postulat Lory. Nazywa się ją czasem odgrzewanym mistagogiem, czasem jeszcze gorzej, ale warto mieć lorytów pod ręką, nawet jeśli nikt ich nie lubi.
— Po co?
— Kiedy tylko ktoś wpadnie na jakiś pomysł, który wydaje mu się oryginalny, loryci osaczają go jak szakale i próbują mu udowodnić, że ta jego nowa idea ma co najmniej pięć tysięcy lat. I zwykle mają rację. Jest to irytujące i upokarzające, ale przynajmniej ludzie nie zajmują się bezproduktywnymi starociami. Loryci zaś muszą być mistrzami w swoim fachu.
— Z tego wnoszę, że nie jesteś lorytą.
— Nie, ale jeśli tak lubisz ironię, docenisz pewnie informację, że po śmierci Lory jeden z jej fidów stwierdził, że wszystkie jej koncepcje zostały już przewidziane przez pewnego pielgrzyma-filozofa cztery tysiące lat wcześniej.
— To rzeczywiście zabawne… Ale w gruncie rzeczy potwierdza słuszność jej postulatu. Tak sobie próbuję wykoncypować, co ty właściwie z tego masz… Dlaczego tkwisz w matemie?
— Zawsze warto mieć jakieś pomysły, nawet te stare. Zrozumienie zaawansowanej teoryki wymaga całego życia pilnej nauki, ale podtrzymanie zbioru istniejących gotowych idei wymaga… tego wszystkiego.
Szerokim gestem ogarnąłem cały rozpościerający się pod nami koncent.
— Czyli jesteście takimi jakby… ogrodnikami, tak? Doglądacie rzadkich okazów kwiatów, a to jest wasza cieplarnia. Jeżeli ją zaniedbacie, kwiaty wyginą. Tylko że wy nigdy…
— Prawie nigdy. Rzadko. Rzadko tworzymy nowe odmiany kwiatów — przyznałem. — Czasem jednak się zdarza, że kosmiczny promień trafi, wywoła mutację i powstanie coś nowego. I dlatego chciałem porozmawiać z tobą o tym, co się tutaj znajduje.
— No właśnie, co to jest? Od dziecka przyglądam się temu szpikulcowi i wyobrażam sobie, że na czubku ma zamontowany teleskop, w który gapi się stary, pomarszczony fraa.
Dotarliśmy do wierzchołka „szpikulca”, czyli Pinakla. Jego dach stanowiła kamienna płyta o średnicy dwukrotnie przewyższającej mój wzrost. Znajdowało się na niej parę dziwnie wyglądających przyrządów, żaden jednak nie był teleskopem.
— Teleskopy są zamknięte w tych kopułach — odparłem. — Pewnie byś ich nawet nie rozpoznała.
Zamierzałem wdać się w wyjaśnienia działania zwierciadeł z nowomaterii, które za pomocą laserów naprowadzających badały fluktuacje gęstości atmosfery, a potem zmieniały kształt w taki sposób, by wyeliminować wywołane nimi zniekształcenia, zbierały światło i kierowały je na tabliczkę fotomnemoniczną. Cord zainteresowała się jednak przedmiotami znajdującymi się bezpośrednio przed nią. Jednym z nich był kwarcowy pryzmat, większy niż moja głowa, osadzony w dłoni muskularnego saunta z marmuru i skierowany na południe. Nie potrzebowała moich wyjaśnień, żeby się zorientować, w jaki sposób padające na pryzmat światło odbija się w dół i przez otwór w dachu oświetla znajdujący się w środku metaliczny przedmiot.
— O tym już słyszałam — powiedziała. — Codziennie w południe koryguje wskazania zegara, prawda?
— Przy dobrej pogodzie — uzupełniłem. — Ale nawet podczas zimy atomowej, kiedy niebo może być zachmurzone przez sto lat bez przerwy, zegar bardzo by się nie rozstroił.
— A to co? — Wskazała szklaną kulę wielkości mojej pięści, wycelowaną w niebo i umieszczoną na rzeźbionym kamiennym piedestale, dorównującym wysokością posągowi saunta. — Jakiś rodzaj teleskopu? To pewnie szczelina na tabliczkę fotomnemoniczną. — Dotknęła otworu w piedestale, tuż poniżej obiektywu. — Tylko że nie bardzo widzę, jak miałby się poruszać? Jak go skierować w wybranym kierunku?
— Nie porusza się i nie musi. To rybie oko, obiektyw, który widzi całe niebo. Nazywamy go Okiem Clesthyry.
— Clesthyra… Mitologiczna bestia, patrząca we wszystkie strony jednocześnie?
— Właśnie.
— Do czego wam służy? Zawsze myślałam, że zaletą teleskopu jest możliwość zogniskowania go na wybranym obiekcie, a nie oglądanie wszystkiego naraz.
— Rybie oczy zainstalowano w gwiezdnych kręgach na całym świecie w czasach zagrożenia Wielką Grudą, kiedy wszyscy interesowali się asteroidami. Masz rację, mówiąc, że są bezużyteczne dla kogoś, kto chce się skoncentrować na jednym ciele niebieskim, pozwalają natomiast śledzić ruch szybkich obiektów na tle nieba. Takich jak meteoryty wlokące za sobą świetlisty ślad. Rejestrując je i mierząc, możemy wyciągać pewne wnioski na temat spadających z nieba kamieni: skąd pochodzą, jak są duże, jaki jest ich skład.
Ponieważ Oko Clesthyry nie miało żadnych ruchomych części, Cord szybko przestała się nim interesować. Weszliśmy najwyżej jak się dało i osiągnęliśmy górną granicę jej kosmograficznej ciekawości. Sprawdziła godzinę na zegarku z przelewającym się przez palce łańcuszkiem. Zauważyłem na głos, że zachowuje się cokolwiek zabawnie, jeśli wziąć pod uwagę, że stoi na szczycie wielkiego zegara. Nie podzielała mojego rozbawienia. Zaproponowałem, że nauczę ją odczytywać godzinę z położenia słońca względem megalitów, ale odparła, że może innym razem.
Zeszliśmy na ziemię. Cord bała się, że się spóźni, nie zdąży z pracą, nie załatwi wszystkiego co powinna — zamartwiała się wszystkim tym, czym mieszkańcy extramuros zamartwiają się przez całe życie. Dopiero kiedy znaleźliśmy się na łące i zobaczyliśmy Bramę Dekady, rozluźniła się trochę i wróciła myślami do naszej dyskusji.
— Co sądzisz o Twierdzeniu Saunty… jak jej tam było?
— Saunty Patagar? O gryzipiórkach, które rozdmuchały legendę inkanterów, żeby nas kontrolować?
— No właśnie. Patagar.
— Widzisz, problem polega na tym, że państwo sekularne zmienia się z epoki na epokę.
— Ostatnio to raczej z roku na rok — mruknęła Cord.
Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi serio.
— Dlatego strasznie trudno jest uwierzyć, że miałoby przez cztery milenia stosować spójną strategię. Z naszego punktu widzenia zmiany są na tyle częste, że nawet nie staramy się ich śledzić, może poza okresem, kiedy zbliża się apert. Można powiedzieć, że koncent to taki ogród zoologiczny dla ludzi, którzy mają tych zmian powyżej uszu.
Podejrzewam, że w moim głosie zabrzmiała nutka dumy, może też odrobina rezerwy.
Pożegnaliśmy się przy bramie, umówiwszy się, że spotkamy się jeszcze w tym samym tygodniu. Wracając przez most, doszedłem do wniosku, że ze wszystkich ludzi, których w ciągu dnia spotkałem, jestem chyba najbardziej niezadowolony ze swojej sytuacji. Kiedy jednak usłyszałem, jak Jesry i Cord kwestionują fundamenty systemu matemowego, bez chwili namysłu zacząłem go bronić i wyjaśniać, dlaczego jest dobry. Z pozoru — czysty obłęd.
Nowomateria: Ciało stałe, ciecz lub gaz wykazujący właściwości niespotykane u naturalnie występujących pierwiastków i ich związków. Źródłem tych szczególnych cech są jądra atomowe. Proces powstawania jąder z mniejszych cząstek jest nazywany nukleosyntezą i najczęściej zachodzi we wnętrzu starych gwiazd. Podlega przy tym prawom fizycznym, które — jeśli można się tak wyrazić — wykrystalizowały w swojej obecnej formie wkrótce po poczęciu kosmosu. W ciągu dwóch stuleci po Rekonstrukcji prawa te zostały na tyle dobrze opisane i zrozumiane, że niektórzy deklaranci pokusili się o przeprowadzenie nukleosyntezy w warunkach laboratoryjnych, rządzących się jednak nieco odmienną fizyką niż fizyka głębokiego kosmosu. Okazało się, że większość nowomaterii nie miała żadnego praktycznego zastosowania, udało się jednak odkryć — i mozolnie udoskonalić — kilka użytecznych jej odmian, które, posłużyły następnie do wyprodukowania materiałów cechujących się niezwykłą wytrzymałością lub elastycznością, oraz takich, których własnościami można sterować za pomocą urządzeń syntaktycznych. W ramach reform Pierwszej Łupieży deklarantom zakazano dalszych badań nad nowomaterią, ale w świecie matemowym nadal wytwarza się ją w niewielkich ilościach i zużywa do produkcji zawojów, sznurów i sfer. Extramuros jest stosowana powszechnie.