Выбрать главу

Kiedy zwierzyłem mu się z prowadzonych w ostatnim czasie rozmów, które podważały sens Dyscypliny i Rekonstrukcji, zapewnił mnie, że takie dyskusje stanowią niepisaną tradycję apertu. Deklaranci mają wtedy okazję wyzbyć się takich wątpliwości, aby nie zadręczać się nimi przez kolejne dziesięć lat.

Dotarliśmy do północno-wschodniego skraju kamiennego dysku, kiedy Orolo się zatrzymał.

— Wiesz, że mieszkamy w pięknym miejscu? — zagadnął.

— Jak mógłbym nie zdawać sobie z tego sprawy? Codziennie bywam w tumie, oglądam prezbiterium, śpiewamy peanatemę…

— Twoje słowa przytakują, twój niepewny ton zaprzecza. A tego jeszcze nawet nie widziałeś.

Wyciągniętą ręką wskazał na północny wschód.

Ciągnące się w tym kierunku pasmo gór zimą przesłaniały chmury, latem zaś mgiełka i tumany kurzu, ale teraz akurat lato mieliśmy już za sobą, a zima jeszcze nie nadeszła. Poprzedni tydzień był upalny, lecz drugiego dnia apertu temperatura gwałtownie spadła i musieliśmy pogrubić zawoje, żeby grzały jak w zimie. Gdy przed paroma godzinami wchodziłem do praesidium, szalała burza, kiedy jednak szedłem po schodach, szum deszczu i łoskot gradu słabły, a kiedy stanąłem z Orolem w gwiezdnym kręgu, z burzy zostały pojedyncze kropelki, pędzące na wietrze jak kamienne odłamki koziołkujące w kosmosie, i piana drobnych kryształków lodu pod nogami. Staliśmy prawie w chmurach. Niebo uderzyło w górski mur jak fala przyboju w przybrzeżne urwisko — i w pół godziny wyczerpało cały swój lodowaty impet. Chmury wprawdzie powoli się rozpływały, ale niebo wcale nie stało się jaśniejsze, bo przez ten czas słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. Tymczasem Orolo wprawnym okiem kosmografa wypatrzył na stoku gór wyraźnie jaśniejszą plamę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to grad posrebrzył drzewa w którejś z odległych dolin, ale na naszych oczach plama światła nabierała coraz cieplejszych barw, rosła, pełzła po zboczu coraz wyżej, zapalając drzewa, które w tym roku wcześnie zmieniły kolor: samotny promień przedarł się przez dziurę w chmurach daleko na zachodzie, i kiedy słonce opadało w stronę widnokręgu, on przesuwał się ku górze.

— Taki właśnie rodzaj piękna chciałem ci pokazać — powiedział Orolo. — Dostrzeżenie i pokochanie piękna spotykanego na każdym kroku to rzecz wielkiej wagi. To nasza jedyna obrona przed brzydotą, która przy pierwszej okazji opadnie cię ze wszystkich stron.

Było to niezwykle sentymentalne i zdumiewająco poetyckie stwierdzenie — zwłaszcza w ustach Orola. Tak mnie tym zaskoczył, że nie przyszło mi nawet do głowy zastanowić się, co może mieć na myśli, mówiąc o brzydocie.

Przynajmniej otworzył mi oczy na to, co chciał mi pokazać. Światło na zboczu góry przybierało intensywne barwy: szkarłatną, złotą, gruszkową, łososiową. W kilka sekund oblało mury i wieże matemu tysiącletniego poświatą tak przecudną, że gdybym był deolatrą, nazwałbym ją świętą i uznał za dowód istnienia boga.

— Piękno przeszywa świat tak jak ten promień chmury — ciągnął Orolo. — Twoje oko kieruje się ku miejscom, w których znajduje się coś, co może go odbić, ale twój umysł wie, że to nie wieże i skały są źródłem światła. Umysł ma tę świadomość, że coś przenika z innego świata do naszego. Nie słuchaj tych, którzy twierdzą, że piękno jest w oku patrzącego.

Miał na myśli fraa z Nowego Kręgu i Zreformowanych Faanów Starych — ale równie dobrze mógł być w tej chwili Thelenesem, który przestrzega swojego fida, aby nie dał się zwieść sfenickim demagogom.

Światło przez minutę balansowało na najwyższym parapecie murów, a potem zbladło, ściemniało i nagle cała sceneria pogrążyła się w głębokich zieleniach, błękitach i fioletach.

— Dziś w nocy będą dobre warunki do obserwacji — stwierdził Orolo.

— Zostajesz tu?

— Nie. Musimy zejść. I tak już naraziliśmy się Klucznikowi. Wezmę tylko notatki.

Oddalił się pospiesznie, zostawiając mnie samego. Zdumiał mnie widok odrobiny dziennego światła, jaka nadal wisiała nad górami: przeczesujący puste niebo promień natrafił na dwie postrzępione chmurki i podświetlił je jak rzucone w płomienie kłębki włóczki. Spojrzałem w dół, na pogrążony w mroku koncent, i tym razem wcale nie miałem ochoty skoczyć. Piękno miało mi ocalić życie. Pomyślałem o Cord i o jej pięknie zaklętym w przedmiotach, które wytwarzała, w jej powierzchowności, w emocjach malujących się na jej twarzy w chwilach zadumy. My, deklaranci, najczęściej odkrywaliśmy piękno w jakimś dowodzie teorycznym; w koncencie dominował taki rodzaj estetyki, do którego się dąży i który się doskonali wszechobecny (choć zwykle niedoceniany) w naszej muzyce i naszych budowlach. Orolo miał rację. Dzięki kontaktowi z pięknem czułem, że żyję — nie w taki sposób, jak przy uderzeniu młotkiem w palec, ale w sensie współuczestniczenia w czymś wielkim, czymś, co mnie przenikało i czego w naturalny sposób byłem nieodłączną częścią. Był to doskonały powód do trwania przy życiu — i zarazem subtelna wskazówka, że być może śmierć to nie wszystko. Wiedziałem, że zapuszczam się niebezpiecznie blisko terytorium deolatrów, ale skoro ludzie potrafili być tacy piękni, łatwo było dojść do wniosku, że musi w nich być jakiś pierwiastek pochodzący z tego innego świata, który Cnoüs dostrzegł za chmurami.

Spotkaliśmy się przy schodach; Orolo niósł pod pachą plik notatek. Spojrzał jeszcze na wschodzące gwiazdy i planety jak lokaj przeliczający sztućce, a potem zeszliśmy po schodach, przyświecając sobie sferami.

Zgodnie z przewidywaniami Orola fraa Gredick, Klucznik, czekał na nas przy opuszczanej kracie. Towarzyszyła mu druga, drobniejsza postać. Znalazłszy się bliżej, rozpoznaliśmy przełożoną Gredicka, suur Trestanas.

— No, chyba czeka nas pokuta — mruknąłem. — Co dowodzi, że miałeś rację.

— Z czym?

— Brzydota napiera ze wszystkich stron.

— Chyba nie o to chodzi. To wyjątkowa sytuacja.

Weszliśmy pod kamienną kopułę, przekroczyliśmy próg i Gredick z przesadnym animuszem zatrzasnął nam kratę za plecami. Spojrzałem na niego, przypuszczając, że złości się, bo się spóźniliśmy, ale wcale nie o to mu chodziło. Był wyraźnie zaniepokojony i chciał jak najszybciej zakończyć swoje obowiązki. Przez chwilę niezdarnie mocował się z kluczami, zamykając kratę. Przeniosłem wzrok na północ, na kopułę unarystów, a potem na wschód, na tę należącą do centenarystów. Obie kraty były zamknięte. Gwiezdny krąg został odcięty od reszty budowli. Czyżby zabezpieczenie na czas apertu?

Spodziewałem się, że Gredick sobie pójdzie, żeby suur Trestanas mogła bez świadków zmyć nam głowy, ale on spojrzał mi w oczy i powiedział:

— Chodź ze mną, fidzie Erasmasie.

— Dokąd? — zdziwiłem się. Klucznik nie miewał zwykle takich żądań. Nie na tym polegała jego praca.

— Dokądkolwiek.

Ruchem głowy wskazał schody na dół.

Spojrzałem pytająco na Orola, który wzruszył ramionami i w podobny sposób skinął głową. Zerknąłem na suur Trestanas, ale niczego nie wyczytałem z jej twarzy. Cierpliwie czekała, aż zniknę jej z oczu. Niedawno wkroczyła w czwartą dekadę życia i była całkiem atrakcyjna, a przy tym żwawa, systematyczna i pewna siebie. W świecie sekularnym znalazłaby pewnie zatrudnienie w handlu i szybko pięłaby się do góry w firmowej hierarchii. Przez pierwsze miesiące służby w roli Regulatorki często i chętnie wyznaczała pokutę za drobne przewinienia, jakie jej poprzednik puściłby płazem. Starsi deklaranci zapewniali mnie, że jest to zachowanie typowe dla każdego nowego Regulatora. Byłem do tego stopnia przekonany, że zamierza ukarać mnie i Orola za spóźnienie, że bałem się oddalić, dopóki mi nie pozwoli. Wyglądało jednak na to, że przybyła w zupełnie innym celu. Zostawiłem więc Trestanas i Orola samych i ruszyłem po schodach za fraa Gredickiem.