Выбрать главу

Kiedy Trestanas uznała, że dostatecznie się oddaliliśmy, zaczęła coś tłumaczyć Orolowi. Mówiła ściszonym głosem, bez przerwy przez dobrą minutę, jakby wygłaszała przygotowaną mowę. Kiedy Orolo jej odpowiedział — a uczynił to po długiej chwili milczenia — po jego głosie poznałem, że jest przejęty. Coś go poruszyło. Wywnioskowałem, że suur Trestanas nie wyznaczyła mu pokuty, bo taki werdykt zaakceptowałby potulnie, zamiast się z nią spierać i ryzykować podwojenie albo potrojenie kary. Najwidoczniej rozmawiali o czymś znacznie ważniejszym. Trestanas kazała Gredickowi mnie zabrać, żeby porozmawiać z Orolem w cztery oczy.

Było to wielce niesatysfakcjonujące zakończenie rozmowy, którą prowadziliśmy w gwiezdnym kręgu! Dowodziło jednak słuszności słów Orola i nakazywało mi wcielić ideę w czyn.

* * *

Pochwyć to i trzymaj. W przeciwnym razie umrzesz.

Obudziwszy się następnego ranka, nie umiałem stwierdzić, czy tak właśnie ujął to fraa Orolo, czy też to mój umysł w taki sposób przetworzył jego słowa, ale z całą pewnością obudziłem się pełen zapału i determinacji.

W refektarzu wypatrzyłem siedzącego samotnie Orola. Uśmiechnął się do mnie przelotnie i natychmiast odwrócił wzrok. Nie chciał mi opowiadać o swoim sporze z suur Trestanas. Zjadł szybko, wstał i skierował się do Bramy Dekady, aby spędzić kolejny dzień w mieście.

Ważniejsza jednak od jego rozmowy z Trestanas była nasza wcześniejsza konwersacja. Wiedziałem, że nie mogę o niej dyskutować w refektarzu: nie przetrzymałaby Grabi Diaksa, żaden deklarant nie potraktowałby jej poważnie, a proceńczycy uznaliby mnie za rodzaj deolatry. Na swoją obronę musiałbym przywoływać idee, które dla nich brzmiałyby niedorzecznie — a przecież wiedziałem, że tak właśnie robili to sauntowie: oceniali dowody teoryczne nie w kategoriach logicznych, lecz estetycznych.

Nie ja jeden miałem mętlik w głowie. Arsibalt siedział sam, prawie nie jadł, a potem wymknął się cichaczem z sali. Jakiś czas potem Tulia wzięła swoją miskę i przysiadła się do mnie. Ucieszyłem się, ale zaraz zorientowałem się, że zrobiła to tylko po to, żeby porozmawiać właśnie o nim. Arsibalt ostatnio dużo rozmyślał, i to najczęściej na widoku, jakby się dopominał, żeby go zapytać, co się dzieje. Nie zamierzałem tego robić, ponieważ obrana przez niego taktyka okropnie mnie drażniła, jednak suur Tulia od czasu do czasu próbowała go zagadywać, i teraz też dała mi do zrozumienia, że powinienem z nim porozmawiać. Zgodziłem się — ale tylko dlatego, że to ona mnie o to poprosiła.

Po Rekonstrukcji pierwsi fraa i suur z Zakonu Saunta Edhara przybyli w to miejsce, gdzie rzeka opływa kamienny występ, zaatakowali go ładunkami wybuchowymi i przecinakami strumieniowymi, i tak długo spłukiwali luźny żwir i zwietrzały materiał skalny (później przenieśli je na obrzeża swojej siedziby i zbudowali z nich mury koncentu), aż dokopali się do litej skały w sercu góry. Pocięli ją na bloki i płyty i zwalili na dno doliny; niektóre odłamki dotoczyły się aż do murów i dopiero tam znieruchomiały. Występ stał się pagórkiem, pagórek wyostrzył się w iglicę. Pierwsi tysięcznicy wycięli w jej zboczu wąskie i kręte schody, pewnego dnia wspięli się po nich i już nie wrócili, bo rozbili obóz na wierzchołku i zaczęli budować własne mury i wieże. Dolina jeszcze przez stulecia przypominała gruzowisko. Deklaranci na każdym kroku natykali się na rozrzucone złomy i w końcu wyrzeźbili z nich elementy składowe tumu. Większość kamieni zniknęła i pozostała po nich naga, gładka, jałowa ziemia, ale trochę tych największych nadal tkwiło na łące. Zostawiono je po części dla ozdoby, a po części jako surowiec dla naszych kamieniarzy, którzy w dalszym ciągu dopieszczali chimery, maszkarony i inne cuda.

Arsibalt siedział na jednym z takich głazów, w otoczeniu rozrzuconych przez slogów pojemników po napojach. Wszędzie dookoła goście matemu leżeli w wysokiej trawie i odsypiali dzień. Po drugiej stronie łąki Lio pląsał wokół posągu saunty Frogi, na przemian zarzucając mu na głowę rąbek zawoju i ściągając go gwałtownie, jakby strzelał z bata. Gdyby nie apert, w ogóle bym się nim nie zainteresował, ale Lio przyciągnął gromadę gapiów, którzy przyglądali mu się, wytykali go palcami, śmiali się i rejestrowali szpile. Oto kolejna użyteczna cecha apertu: przypominał nam, jak dziwaczni bywamy i jakie mamy szczęście, że możemy mieszkać w miejscu, gdzie uchodzi nam to na sucho.

Dowód rzeczowy A: fraa Arsibalt. W zgrabnych akapitach, włącznie ze zdaniami wprowadzającymi, w doskonałym średniorthyjskim, z przypisami w staro — i protorthyjskim, wyjaśnił mi, że zasmuciła go niechęć ojca do spotkania się z nim, ponieważ w swoim mniemaniu nie tyle odrzucał wiarę ojca, ile raczej próbował przerzucić pomost między nią i światem matemowym.

Wydało mi się to zamiarem nadzwyczaj ambitnym jak na dziewiętnastolatka, i to siedem tysięcy lat po tym, jak córki Cnoüsa przestały ze sobą rozmawiać. Niemniej jednak wysłuchałem go do końca — z kilku powodów: pragnąłem móc później zaimponować Tulii, jaki to porządny ze mnie facet; nie chciałem wyjść na lorytę; słowa Arsibalta były niewiele mniej zwariowane niż moja wieczorna dyskusja z Orolem. Liczyłem na to, że kiedy go wysłucham, sam będę mógł mu się zwierzyć, ale w miarę jak nasza konwersacja (jeśli można tak nazwać arsibaltowy monolog) postępowała, moje nadzieje się kurczyły. Nie przyszło mu do głowy, że ja też chciałbym z nim o czymś porozmawiać — może nie o sprawach tak ważkich i nowatorskich, jak te, które nie dawały mu spokoju, ale dla mnie ważnych. Czekałem więc cierpliwie, lecz kiedy już dostrzegłem swoją szansę, kompletnie zmienił temat i zaskoczył mnie poematem o „niesamowitej Cord”. Tak oto zamiast porozmawiać o tym, o czym chciałem, musiałem zmagać się z ideą niesamowitości Cord. Arsibalt zastanawiał się na głos, czy byłaby skłonna wdać się w romans atlański. Ja uważałem, że nie, ale kimże byłem, żeby to oceniać? Chłopak, który był (a) bezpłodny oraz (b) wypuszczany na wolność tylko raz na dziesięć lat, nie stanowił poważnego zagrożenia, więc tylko wzruszyłem ramionami i stwierdziłem, że wszystko jest możliwe.

A potem wróciłem do suur Tulii, żeby złożyć jej sprawozdanie.

Siedemnaście lat temu Tulia została znaleziona przy Bramie Dziennej, zawinięta w gazety i upchnięta w przenośnej lodówce do piwa z oderwaną pokrywą. Pępowina już odpadła, co oznaczało, że jest za stara i miała zbyt długi kontakt z Saeculum, żeby tysięcznicy mogli ją przyjąć, była zresztą chorowita i na początku i tak trafiła do unarystów, których matem był najłatwiej dostępny dla medyków z Kolegium Lekarskiego. Tam została wychowana (tak to sobie przynajmniej wyobrażałem) przez zamieszkujące matem córki i żony miastowych, gotowe przychylić jej nieba. Trwało to do czasu, gdy w wieku sześciu lat dostąpiła promocji i przeszła labirynt: sama jedna wyszła z niego i ze śmiertelnie poważną miną przedstawiła się pierwszej spotkanej suur. Nie mając rodziny w świecie sekularnym i obserwując podczas apertu, jak my męczymy się z naszymi rodzinami, zaczęła doceniać, że w gruncie rzeczy chyba ma szczęście. Była zbyt sprytna, żeby powiedzieć coś głośno, ale dla mnie nie ulegało wątpliwości, że przez cały apert obserwuje nas i próbuje coś z tego zrozumieć. Widząc, jak spaceruję po matemie i rozmawiam z koligatką, doszła do wniosku, że dla mnie apert nie stanowi problemu. Doszedłem do wniosku, że relacjonowanie jej mojej dyskusji z Orolem nic mi nie da.

Zamiast tego więc wdawałem się w rozmowy z obcymi, którzy przyszli na wycieczkę do unarystów.