Mój matem był mały, zwyczajny, cichy. Co innego matem jednoroczny, celowo zbudowany w taki sposób, by oszałamiał: co roku przez dziesięć dni miał imponować turystom z extramuros, a przez pozostały czas wszystkim tym, którzy przysięgli spędzić co najmniej rok w jego murach. Niewielu z nich awansowało do nas, decenarystów. „Żona miastowego, która koniecznie chce coś poczuć” — tak brzmiało szczególnie okrutne określenie przeciętnej unarystki, zasłyszane od pewnego starego fraa. Najczęściej byli to ludzie młodzi, wolnego stanu, poszukujący ostatniego szlifu, odrobiny dodatkowej ogłady i prestiżu, niezbędnych podczas poszukiwań partnera w dorosłym świecie. Niektórzy uczyli się pod okiem halikaarnijczyków i zostawali praksykami lub rzemieślnikami; inni trafiali pod skrzydła proceńczyków i kończyli jako prawnicy lub politycy. Matka Jesry’ego po ukończeniu dwudziestego roku życia spędziła w matemie dwa lata, a niedługo potem wyszła za ojca Jesry’ego, mężczyznę nieco od niej starszego. Wykorzystał on trzyletni staż matemowy do rozkręcenia kariery, o której nie miałem pojęcia.
Płaszczyzna: (1) W teoryce diaksyjskiej — dwuwymiarowa rozmaitość w przestrzeni trójwymiarowej, z metryką płaską. (2) Analogiczna rozmaitość w przestrzeni o większej liczbie wymiarów. (3) Otwarty, płaski teren na peryklinie w starożytnym Ethras, pierwotnie wykorzystywany przez teoryków jako miejsce szkicowania dowodów (bezpośrednio na ziemi), później także jako miejsce prowadzenia różnego rodzaju dialogów. Z takim rozumieniem płaszczyzny wiąże się pojęcie splantowania, oznaczające całkowite unicestwienie stanowiska zajmowanego przez przeciwnika w dialogu.
Przed świtem dziesiątego dnia apertu suur Randa, jedna z pszczelarek, odkryła, że w nocy złodzieje zakradli się do szopy pszczelarzy, natłukli naczyń i uciekli z dwiema bańkami miodu. Od wieków nie wydarzyło się nic równie ekscytującego, i kiedy zszedłem do refektarza zakończyć post, wszyscy rozmawiali o kradzieży. Rozmawiali o niej nadal, kiedy wychodziłem, czyli około siódmej. O dziewiątej miałem być przy Bramie Roku. Najłatwiej byłoby wyjść Bramą Dekady, przemaszerować na północ przez miasto i od zewnątrz podejść do matemu unarystów, ale wczorajsze wspominki o Tulii podsunęły mi inny pomysł: postanowiłem dostać się tam przez dolny labirynt, pokonując w przeciwnym kierunku trasę, którą ona przebyła, mając sześć lat. Wtedy zajęło jej to pół dnia; miałem nadzieję, że ja stracę na to nie więcej niż godzinę, ale na wszelki wypadek dałem sobie dwie. Skończyło się na tym, że przeszedłem labirynt w półtorej godziny.
Kiedy zegar wybijał dziewiątą, stałem — w oficjalnie udrapowanym zawoju z kapturem — za mostem prowadzącym do Bramy Roku, a jej blankowany bastion wznosił się na wprost mnie. Most i brama przypominały te znane mi z matemu dziesięcioletniego, były jednak dwa razy większe i o wiele bardziej ozdobne. W pierwszym dniu apertu na placu, który widziałem teraz po drugiej stronie, czterystu ludzi przywitało wiwatami swoich przyjaciół i krewnych, kiedy ci o świcie wybiegli z matemu po rocznym odosobnieniu.
Tego ranka grupa liczyła jakieś dwa tuziny turystów. Jedną trzecią stanowiły dziesięciolatki w mundurkach religijnego suwinu bazyjskiego — tak przynajmniej zakładałem, widząc, że ich nauczycielka nosi zakonny habit. Poza tym stawiła się typowa mieszanka miastowych, rzemieślników i slogów. Tych ostatnich rozpoznawałem z daleka. Byli ogromni. Niektórzy rzemieślnicy i miastowi też byli wysocy i barczyści, ale próbowali to maskować ubiorem. Bieżąca moda kazała slogom nosić sportowe bluzy (w jasnych kolorach, z numerem na plecach), nadmiernie obszerne — tak żeby szwy, które powinny znaleźć się na ramionach, wypadały na wysokości łokci — i bardzo długie, bo sięgające aż do kolan. Spodnie mieli za długie na szorty i za krótkie na prawdziwe spodnie: wystawały na szerokość dłoni spod bluzy, odsłaniając kilka cali masywnej łydki ginącej w ogromnych, grubo watowanych buciorach. Na głowach nosili ozdobione logo różnych napitków kaptury, których luźne końce zwisały im na plecy. Ciemnych okularów nie zdejmowali nawet w zamkniętych pomieszczeniach.
Ale wyróżniało ich nie tylko ubranie. Moda dyktowała im także sposób poruszania się (chodzili kolebiącym się, niespiesznym krokiem), a nawet stania bez ruchu (przyjmowali przesadnie wyluzowaną pozę, która mnie wydawała się w dziwny sposób nieprzyjazna). Z daleka więc zorientowałem się, że w dzisiejszej grupie mam czterech slogów. Nie przejąłem się tym, bo przez poprzednie dziewięć dni goście nie sprawiali najmniejszych problemów, a fraa Delrakhones uznał, że trafiliśmy na okres, w jakim slogowie wyznają całkiem nieszkodliwą ikonografię. Byli znacznie mniej groźni niż przybierane przez nich pozy.
Cofnąłem się na szczyt przęsła, żeby znaleźć się nieco powyżej nich, i kiedy uformowali się w grupę, przywitałem wszystkich i się przedstawiłem. Dzieci z suwinu stanęły z przodu, w równym szeregu. Slogowie trzymali się z tyłu, nieco na uboczu, jakby chcieli w ten sposób dodatkowo podkreślić swoje nieprzeciętne wyluzowanie; bawili się piszczkami i popijali wodę z cukrem z wielkich jak wiadra kubków. Dwóch spóźnialskich dopiero szło przez plac, zacząłem więc powoli, żeby za dużo nie stracili.
Nauczyłem się nie oczekiwać przesadnie wielkiej koncentracji ze strony słuchaczy, toteż po pokazaniu im sadu drzew arkuszowych oraz rozciągających się za rzeką kłębów przeprowadziłem ich przez most do wnętrza matemu unarystów. Obeszliśmy trójkątny blok czerwonego kamienia, pokryty wyrytymi imionami fraa i suur, których szczątki pod nim pochowano. Nie rozmawialiśmy o nim, dopóki ktoś z gości nie zapytał wprost — taką przyjęliśmy politykę. Dzisiaj nikt nie zainteresował się kamieniem, więc udało mi się uniknąć niezręcznego tematu.
Trzecia Łupież rozpoczęła się od tygodniowego oblężenia koncentu. Mury były stanowczo za długie, żeby mogła ich bronić tak nieliczna obsada, toteż trzeciego dnia decenaryści i centenaryści złamali Dyscyplinę i wycofali się do matemu jednorocznego, w którym łatwiej było odpierać ataki: miał mniejszy obwód, a gdzieniegdzie przystępu do niego broniły przeszkody wodne. Tysięcznicy, rzecz jasna, byli bezpieczni w swoim skalnym gnieździe.
Po dwóch tygodniach stało się jasne, że państwo sekularne nie zamierza przyjść koncentowi z odsieczą. Pewnego dnia, przed świtem, większość obrońców zgromadziła się przy Bramie Roku, otworzyła ją i w formacji klina wypadła na plac, spychając zaskoczonych napastników w głąb miasta. Przez godzinę deklaranci łupili składy i magazyny, zabierając lekarstwa, witaminy, amunicję oraz wszelkie minerały i chemikalia niedostępne w koncencie. Potem zrobili coś, co jeszcze bardziej zdumiało oblegających: zamiast po prostu uciec, sformowali kolejny klin (teraz już znacznie mniejszy), przebili się przez plac i schronili z powrotem za bramą matemu. Zatrzymali się dopiero po drugiej stronie mostu, który natychmiast wysadzono w powietrze. Tam porzucili całą zdobycz i osunęli się na ziemię. Pięciuset rozpoczęło tę wycieczkę. Trzystu wróciło, z czego dwustu zmarło natychmiast po powrocie na skutek odniesionych ran. Ten granitowy klin był ich kurhanem. Wszystko, co przynieśli, posłano tysięcznikom. Reszta koncentu padła następnego dnia, a tysięcznicy przetrwali samotnie w swoim gnieździe następne siedemdziesiąt lat. Na całym świecie jeszcze tylko dwa matemy tysiącletnie wyszły cało z Trzeciej Łupieży, nietknięte i nie splądrowane. Było natomiast sporo takich, z których ostrzeżeni w porę deklaranci zdążyli uciec, zabierając tyle ksiąg, ile tylko zdołali unieść, i przeżyli następne dziesięciolecia w różnych odludnych miejscach.