Выбрать главу

Pomnik miał kształt klina skierowanego nie na zewnątrz, w stronę miasta, lecz do środka, gdzie znajdował się zegar. W ten sposób podkreślono, że ci, którzy pod nim spoczywają, wrócili.

Pięćdziesiąt kroków od jego wierzchołka rozpoczynała się Droga Hylaejska, druga (obok tumu) architektoniczna dominanta koncentu. Wybudowano ją bardziej w stylu bazyjskim niż matemowym, budynki raczej rozpościerały się w poziomie, zamiast strzelać pod niebo, co upodabniało je do bazyjskich ark, tradycyjnie szerokich i rozległych, żeby wszystkich przygarnąć.

Przytrzymałem drzwi dwójce spóźnialskich i zamknąłem je za nimi, zadowolony — nawet bardzo — że w grupie nie ma Barba. Przez pierwsze dwa dni apertu syn Quina uczestniczył prawie we wszystkich możliwych wycieczkach. Najpierw zapamiętywał słowo w słowo wszystko, co powiedzieli przewodnicy, potem zadawał otępiającą liczbę pytań, aż w końcu zaczynał pouczać i poprawiać fraa i suur, którzy się w czymś pomylili, oraz rozwijać te ich wypowiedzi, które uznał za zbyt lakoniczne. Co sprytniejsi przewodnicy wyszukiwali mu przeróżne zajęcia, ale nie był w stanie na niczym dłużej się skupić i od czasu do czasu wyrywał się z kolejnymi uwagami. Quin i jego eks-żona nie mieli chyba nic przeciwko temu, że przez cały dzień przesiaduje w koncencie, czym niedwuznacznie dawali nam do zrozumienia, że chcieliby, żeby został kolektantem.

Architekci Drogi Hylaejskiej trochę zagrali gościom na nosie: majestatyczny portal prowadził do wnętrza, które było zdumiewająco małe i ciemne; przypominało trochę labirynt, z tą różnicą, że nie było nawet w przybliżeniu tak skomplikowane. Ściany i podłogi wyłożono płytami zielonobrunatnego łupku, wydobywanego w kamieniołomie fascynującym naturalistów ze względu na niezwykłą liczbę znajdowanych w nim skamielin. O tym właśnie opowiadałem swoim gościom, kiedy czekaliśmy, aż wzrok przyzwyczai nam się do półmroku, a kiedy zaczęli rozeznawać kształty, zachęciłem ich do obejrzenia wmurowanych w ściany okazów. Ci, którzy zapobiegliwie przynieśli jakieś źródła światła — głównie dzieci z suwinu i emerytowani miastowi — rozproszyli się po komnacie. Zakonnica miała ze sobą plan pomieszczenia, podpowiadający jej, gdzie szukać najbardziej niezwykłych skamieniałości. Ja zaś wziąłem koszyk z latarkami i zacząłem je rozdawać wszystkim chętnym. Niektórzy zbywali mnie machnięciem ręki; najprawdopodobniej byli antybazyjskimi fundamentalistami, wierzącymi, że Arbre została stworzona od razu w obecnym kształcie niedługo przed narodzinami Cnoüsa, i tę część wycieczki postanowili demonstracyjnie zignorować, aby w ten sposób wyrazić swój sprzeciw. Kilka osób miało w uszach słuchopąki i słuchało nagranego na piszczku komentarza. Slogowie patrzyli na mnie obojętnie i nie reagowali na propozycję wypożyczenia latarek. Zauważyłem, że jeden z nich ma rękę na temblaku, ale dopiero po chwili skojarzyłem, co to znaczy, i wyciągnąłem oczywisty wniosek: to oni napadli Lio i Arsibalta. W oficjalnie udrapowanym zawoju (który z łatwością można mi było ściągnąć na oczy) czułem się bezradny jak dziecko. Zacząłem żałować, że nie zapoznałem się lepiej z eksperymentami Lio.

Odsunąłem się od nich i zacząłem mówić:

— Pomieszczenie, w którym się znajdujemy, pełni dwojaką funkcję. Jest galerią skamielin, głównie dziwacznych i zabawnych istot, które nie przekształciły się do żadnej znanej nam współcześnie postaci, lecz skończyły jako ślepe zaułki ewolucji. Ale jest także symbolem świata myśli, istniejącego przed Cnoüsem. W owych czasach panował prawdziwy galimatias pomysłów, koncepcji i idei, z których większość wydałaby się nam dzisiaj niedorzeczna. To również były ślepe zaułki ewolucji, skazane na wyginięcie. Przetrwały tylko wśród ludów prymitywnych, w najodleglejszych zakątkach naszej planety. — Mówiąc, prowadziłem ich krętym korytarzem do innej sali, znacznie większej i jaśniejszej. — Wyginęły, ponieważ siedem tysięcy lat temu coś przydarzyło się temu oto człowiekowi, kiedy spacerował nad rzeką.

Wszedłem do rotundy, przyspieszając kroku, żeby wszyscy jak najszybciej się w niej znaleźli.

Tym razem dla lepszego efektu zawiesiłem głos na dłużej. Stojący na środku komnaty posąg miał ponad sześć tysięcy lat i od prawie równie dawna cieszył się opinią arcydzieła najwyższej klasy. Jego dzieje, które sprawiły, że trafił na ten kontynent i do tej rotundy, same w sobie stanowiły długą, fascynującą historię. Był wykuty z białego marmuru, w skali dwa do jednego, a po postawieniu na kamiennym postumencie wydawał się jeszcze większy. Przedstawiał Cnoüsa, niemłodego już, ale muskularnego, z długimi włosami i długą, falującą brodą, opartego plecami o powykręcane korzenie drzewa i z zadartą głową patrzącego — z zadziwieniem i nabożną czcią — w niebo. Jedną ręką zasłaniał twarz, jakby się lękał oszałamiającej wizji, ale pokusa była zbyt silna i zerkał do góry ponad przedramieniem. W drugiej dłoni ściskał rylec. U jego stóp walały się porzucone linijka, cyrkiel i tabliczka pokryta precyzyjnie wykreślonymi kołami i wielokątami.

Podczas pierwszej wizyty Barb nie spojrzał na sufit — wszystko przez to, że jego w najwyższym stopniu systematyczny umysł pozostawał ślepy na ludzką mimikę. Ale wszyscy inni — nawet ja, który przecież widziałem posąg wielokrotnie — zadzierali głowę, by się przekonać, co tak zdumiało biednego, starego Cnoüsa. Odpowiedzią (przynajmniej od czasu zainstalowania posągu w rotundzie) był oculus, czyli świetlik w kopule, mający kształt trójkąta równoramiennego i przepuszczający promień światła.

— Cnoüs był znakomitym kamieniarzem — zacząłem. — Na jednej ze starożytnych tabliczek, wykutych jeszcze, zanim doświadczył swojej wizji, określany jest przymiotnikiem, który dosłownie znaczy „tego, który został wywyższony”, co oznacza, że albo był mistrzem w swoim rzemiośle, albo w ówczesnej religii uznawano go za człowieka świętego. Na zlecenie króla budował świątynię jednemu z bogów. Kamień do niej czerpał z kamieniołomu w górze rzeki i przewoził na miejsce budowy na tratwach.

Jeden ze slogów przerwał mi w tym momencie pytaniem i musiałem mu wyjaśnić, że wszystko to zdarzyło się daleko stąd, a ja nie mam na myśli naszej rzeki i naszych kamieniołomów. Któryś piszczek zaczął wygrywać idiotyczną melodyjkę. Poczekałem, aż właściciel go wyłączy, i mówiłem dalej:

— Cnoüs rysował plany i prowadził obliczenia na pokrytej woskiem tabliczce, szedł z nią do kamieniołomu i tam udzielał robotnikom szczegółowych wskazówek. Pewnego dnia zmagał się ze szczególnie trudnym problemem geometrycznym, związanym z kamiennym blokiem potrzebnym mu do budowy. Usiadł w cieniu drzewa nad rzeką, żeby to przemyśleć, i doświadczył wizji, która zmieniła jego umysł i całe jego życie. Suchych faktów nikt nie podważa, sam opis wizji znamy jednak z drugiej ręki, gdyż dotarł do nas za pośrednictwem tych dwóch kobiet. — Wskazałem dwie mniejsze rzeźby, w połączeniu z Cnoüsem tworzące trójkąt równoramienny. — Oto jego córki, Hylaea i Deät. Uważa się, że były bliźniaczkami, choć nie jednojajowymi.

Antybazyjczycy mnie uprzedzili: zdążyli już uklęknąć przed posągiem Deät i zaczęli się modlić; niektórzy grzebali w torbach w poszukiwaniu świec, inni trzaskali piszczkami fototypy, potykając się przy tym i wpadając na siebie nawzajem. Deät, klęcząca na postumencie, połą płaszcza osłaniała oczy przed światłem z oculusa.

W przeciwieństwie do niej Nasza Matka Hylaea stała wyprostowana, jedną dłonią odrzucała kaptur z głowy i patrzyła prosto w światło. Drugą ręką wskazywała oculus. Usta miała półotwarte, jakby właśnie zamierzała uczynić jakieś spostrzeżenie.

Wyrecytowałem legendę związaną z posągami. Zamówił je w roku minus dwa tysiące dwieście siedemdziesiątym Tantus, cesarz Bazu, jako uzupełnienie dla znacznie starszej rzeźby Cnoüsa, którą niewiele wcześniej zdobył, złupiwszy zgliszcza Ethras. Zajął również kamieniołom, skąd pochodził marmur użyty na posąg Cnoüsa, kazał więc wyciąć dalsze dwa ogromne bloki i przewieźć je do Bazu na specjalnie w tym celu zbudowanych barkach. Wyrzeźbienie figur sióstr zajęło najznamienitszemu z ówczesnych artystów pięć lat.