Выбрать главу

Lio przewrócił się na plecy jak uderzony kosturem. Pięty pofrunęły mu w powietrze, zaraz jednak znalazł oparcie wśród korzeni jabłonki i wstał. Stanął na ugiętych nogach, wyprostowany, z głową przyciągniętą do piersi; grudki ziemi osypywały mu się ze spoconych pleców. Sfera odturlała się i utknęła w stercie wyplenionych chwastów.

— Nie słyszałeś mnie?

— Kolcojagody rzeczywiście nie ma wśród Stu Sześćdziesięciu Czterech — przyznał. — Ale nie należy także do Jedenastki. Dlatego nie muszę jej natychmiast spalić i odnotować tego faktu w kronice. Może poczekać.

— Na co? Co właściwie robisz?

Pokazał na ziemię. Schyliłem się i spojrzałem z bliska. Nie każdy podjąłby takie ryzyko: mając na głowie kaptur, nie widziałem fraa Lio nawet kątem oka, powszechnie zaś uważano, że zawsze należy mieć baczenie na fraa Lio, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie mu ochota na zapasy. Wycierpiałem z jego rąk aż nadto dźwigni, chwytów, duszeń i ucisków; nieraz miałem skórę otartą po kontakcie z jego szorstką czupryną. Wiedziałem jednak, że teraz mnie nie zaatakuje: okazałem szacunek dla czegoś, co go zafascynowało.

Lio i ja pochodziliśmy z jednej kolekty, do której dziesięć lat temu przyjęto trzydzieścioro dwoje ośmiolatków. Przez pierwsze dwa lata przyglądaliśmy się, jak czterech starszych fraa codziennie nakręca zegar, a osiem suur dzwoni w dzwony. Później obaj zostaliśmy wybrani (z dwoma innymi nad wiek wyrośniętymi chłopcami) do nowego kwartetu nakręcaczy — podobnie jak osiem dziewcząt z naszej kolekty zaczęło się uczyć bicia w dzwony, co wymagało mniejszej siły, ale pod pewnymi względami było zadaniem bardziej żmudnym, ponieważ niektóre dyżury ciągnęły się godzinami i wymagały nieustannej koncentracji. I tak oto już od siedmiu lat we czterech codziennie nakręcaliśmy zegar — z wyjątkiem tych dni, kiedy fraa Lio zapominał o swoich obowiązkach i zostawała nas trójka. Po tym, jak zapomniał dwa tygodnie temu, suur Trestanas, Regulatorka, wyznaczyła mu pokutę: musiał w największy skwar pielić grządki z ziołami.

Osiem minut.

Wiedziałem jednak, że przypominanie Lio, jak mało czasu nam zostało, donikąd mnie nie zaprowadzi — musiałem po prostu obgadać z nim to, co akurat go zainteresowało.

— Mrówki — stwierdziłem, po czym, znając Lio, dodałem pospiesznie: — Mrówczy dron?

Słyszałem uśmiech w jego głosie, kiedy odparł:

— Tu są mrówki w dwóch różnych kolorach, fraa Ras. Toczą wojnę. Trochę mi przykro, że z mojego powodu.

Szturchnął stertę wyrwanych pędów kolcojagód.

— Naprawdę uważasz, że to wojna, a nie tylko chaotyczne miotanie się na wszystkie strony?

— To właśnie próbuję rozstrzygnąć. W wojnie opracowuje się strategię, stosuje taktykę… Na przykład manewry oskrzydlające. Czy mrówki potrafią flankować przeciwnika?

Tylko z grubsza wiedziałem, o co mu chodzi: o atak z boku. Lio miał zwyczaj wywlekać taką terminologię ze starych ksiąg traktujących o drodze dzwoneczków, jakby wyrywał zęby ze szczęk skamieniałego smoka.

— Myślę, że tak — odparłem, chociaż przeczuwałem, że pytanie jest podchwytliwe i Lio flankuje mnie słowami. — Czemu nie?

— Oczywiście mogą to zrobić przez przypadek. Patrzysz na nie z góry i stwierdzasz: o, to mi wygląda na manewr oskrzydlający. Ale jeśli nie mają dowódcy, który widziałby całe pole walki i kierował ruchami wojsk, czy można mówić o skoordynowanych manewrach?

— To mi przypomina pytanie saunta Taungi — zauważyłem. — Czy dostatecznie duże pole automatów komórkowych jest zdolne do myślenia?

— No właśnie. Jest czy nie jest?

— Widziałem, jak mrówki współpracowały przy podbieraniu mi obiadu, stąd wiem, że umieją podejmować wspólne działania.

— Zgoda. Tylko że kiedy jestem jedną z setki mrówek, które razem popychają jeden rodzynek, to czuję, jak ten rodzynek się porusza, prawda? I sam rodzynek staje się dla mnie medium łączności z innymi mrówkami. A kiedy jestem samotną mrówką na polu bitwy…

— Ostogłowy, czas na kwalifik.

— W porządku.

Odwrócił się do mnie plecami i zaczął iść. To właśnie przez taki dar do przerywania rozmów w pół słowa (a także przez inne dziwactwa) mówiło się, że Lio ma coś nie w porządku z głową. Znowu zapomniał zabrać sferę. Podniosłem ją i rzuciłem za nim: trafiła go w tył głowy i odbiła się pionowo do góry. Nie podnosząc wzroku, wyciągnął rękę i złapał ją w locie. Ostrożnie okrążyłem pole bitwy, aby nie nagarnąć sobie na stopy wojowników (żywych lub umarłych), i pobiegłem za nim.

Ze sporą przewagą nade mną dotarł do rogu klauzury, gdzie natknął się na dużą grupę wolno przemieszczających się suur. Przeciął im drogę w sposób bezczelny, ale zarazem tak beznadziejnie głupkowaty, że suur skwitowały to śmiechem i natychmiast o nim zapomniały — a kiedy stłoczyły się w łukowato sklepionym przejściu, zostałem uwięziony za ich plecami. Zawiadomiłem fraa Lio, który dzięki mnie się nie spóźni — a w nagrodę sam przyjdę ostatni, i to na mnie wszyscy będą patrzyli spode łba.

Ryt: (1) W proto — i starorthyjskim: czyn, umyślne działanie podejmowane przez jakiś byt, najczęściej człowieka. (2) W średniorthyjskim i później: sformalizowany rytuał, zazwyczaj odprawiany przez grupę deklarantów, w którym matem lub koncent podejmuje jakieś wspólne działanie. Towarzyszą mu zwykle uroczyste śpiewy, rytualne gesty i inne ceremonialne zachowania.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Można powiedzieć, że zegar i tum stanowiły jedno: zegar zajmował cały tum wraz z piwnicą. Kiedy jednak ludzie mówili o „zegarze”, mieli raczej na myśli cztery tarcze zawieszone wysoko na ścianach praesidium, głównej wieży tumu. Zostały wykonane w różnych epokach i każda pokazywała czas w nieco inny sposób, ale wszystkie były połączone z tym samym mechanizmem. Każda podawała godzinę, dzień tygodnia, miesiąc, fazę księżyca, rok oraz mnóstwo innych informacji kosmograficznych przeznaczonych dla tych, którzy umieli je odczytać.

Wsparte na czterech kolumnach praesidium miało przekrój kwadratowy — ale tylko do wysokości tarcz. Ponad nimi narożniki stawały się ścięte i kwadrat przechodził w ośmiokąt, nieco wyżej w szesnastokąt, aż w końcu rzut budowli stawał się okrągły. Dach praesidium miał kształt soczewkowatego dysku, który — widziany od krawędzi ku środkowi — był lekko wypukły, dzięki czemu deszcz ściekał po nim bez przeszkód. Na nim z kolei wspierały się megality, kopuły, penthouse’y i wieżyczki gwiezdnego kręgu, napędzającego (i napędzanego przez) ten sam mechanizm, który sterował zegarem.

Pod tarczami mieściły się dzwonnice, ukryte za maswerkowymi przepierzeniami. Pod nimi wieża wypuszczała na boki stabilizujące ją kamienne łuki nazywane przyporami. Łuki opadały w dół, gdzie znajdowały oparcie wśród iglic sąsiednich wieżyczek, niższych i bardziej przysadzistych niż praesidium, ale zbudowanych na podobnym planie. Wieże były połączone pajęczyną ozdobnych filigranowych łuków i przęseł, która pochłaniała całą dolną połowę praesidium i dopełniała skomplikowanego rysunku tumu.

Sam tum miał kamienne sklepienie, stromo wypiętrzone, od góry zwieńczone płaskim dachem, na którym mieściła się napowietrzna twierdza Protektora. Jej wewnętrzny dziedziniec, otaczający praesidium, był zadaszony i pocięty przepierzeniami na magazyny, składziki i pokoje urzędowe. Od zewnątrz okalała ją otwarta galeria, po której krążyli wartownicy, mając z niej widok na cztery strony świata (z rzadka tylko przesłonięty jakąś przyporą, przęsłem albo iglicą lub innym zwieńczeniem). Obejście tumu po galeryjce zajmowało im dosłownie kilka minut. Tworząca galerię półka wspierała się na dziesiątkach gęsto rozmieszczonych podpór, odginających się na zewnątrz od ścian i zakończonych pełniącymi wieczną straż chimerami. Połowa bestii (chimery protektorskie) była zwrócona na zewnątrz, druga połowa (chimery regulatorskie) wyciągała łuskowate szyje, strzygła szpiczastymi uszami i spoglądała wąskimi jak szparki ślepiami do środka, w głąb rozpościerającego się w dole koncentu. W cieniu pod galeryjką znajdowały się wciśnięte między podpory toporne matemowe łuki okien siedziby Regulatorki. Niewiele było miejsc na terenie koncentu, których nie dałoby się dostrzec z tych okien. Wszystkie takie miejsca znaliśmy, rzecz jasna, na pamięć.