Выбрать главу
— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Udało się postawić namiot. Wykonane z nowomaterii wsporniki, pochodzące z czasów założenia koncentu, o zmierzchu zaczęły emanować łagodne światło, które płynęło zewsząd jednocześnie. Nawet fraa Mentaxenes wyglądał w nim dobrze i zdrowo. A pod tym zadaszeniem tysiąc dwustu gości, trzystu decenarystów i pięciuset unarystów świętowało Dziesiątą Noc.

Uroczystość ta wywodziła się z festiwalu dożynkowego, przypadającego pod koniec roku kalendarzowego. Dzięki specjalistom od manipulowania sekwencjami już przed Drugą Łupieżą doczekaliśmy się roślin, które można było uprawiać przez okrągły rok; w cieplarniach mniej odporne odmiany owocowały nawet w środku zimy — ale nie umywały się do naturalnych płodów pochodzących z kłębów.

Ideę kłębów wymyślili (na długo przed Cnoüsem) ludzie zamieszkujący drugi kraniec świata, daleko od Ethras i Bazu. Pod koniec lata wyrastająca wprost z ziemi kukurydza sięgała na wysokość głowy dorosłego człowieka, ciężka od różnokolorowych ziaren. Zanim jednak osiągnęła ten stan, pełniła rolę tyczki dla pnących się po niej pędów fasoli, która dawała nam białko, a przy okazji wiązała w ziemi azot, na czym korzystała także kukurydza. W sieci fasolowych pnączy rosły trzy dalsze odmiany warzyw. Najwyżej, niedostępne dla robaków, dojrzewały czerwone, żółte i pomarańczowe tomety — źródło witamin i znakomite uzupełnienie sałatek, gulaszów i sosów. Po ziemi wiły się łodygi różnych odmian tykw, a pośrodku zwieszały się puste w środku owoce papryki. Pod ziemią rosły dwa gatunki bulw, a warzywa liściaste zbierały każdą odrobinę światła. Pierwotne kłęby obejmowały osiem rodzajów roślin; na przestrzeni mileniów ich właściciele udoskonalili ich uprawę najbardziej jak tylko się dało bez ingerencji w ich sekwencje. Nasze kłęby, współczesne, były jeszcze wydajniejsze i bogatsze o dalsze cztery gatunki, z których dwa dodano tylko po to, żeby wzbogacały glebę. O tej porze roku kłęby, pielęgnowane od czasu wiosennej odwilży, prezentowały się najwspanialej; o podobnej różnorodności kolorów i aromatów mieszkańcy extramuros mogli tylko pomarzyć. Właśnie dlatego był to czas apertu: mieszkańcy matemu chcieli podzielić się swoją pomyślnością z braćmi z extramuros, a przy okazji odciążyć ich od dzieci, które mogłyby nie przetrwać zimy.

Zająłem miejsca Cord i jej przyjacielowi, Roskowi. Cord przyprowadziła dodatkowo naszego kuzyna, Datha, który miał piętnaście lat. Słabo go pamiętałem, ale utkwiło mi w pamięci, że regularnie trafiał do Kolegium Lekarskiego na leczenie przeróżnych niewiarygodnych urazów. Najwidoczniej cudem przeżył dzieciństwo, a teraz z okazji apertu przywdział nawet jakieś znośne ubranie. Gąszcz kręconych brązowych włosów skrywał blizny i ślady ran głowy.

Arsibalt postarał się o miejsce naprzeciwko „niesamowitej” Cord i najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z roli, jaką odgrywał towarzyszący jej Rosk. Jesry wraz z całą rodziną usadowił się przy sąsiednim stole, przez co siedzieliśmy plecami do siebie, a potem zawołał Orola i namówił go, żeby dosiadł się do nas. Orolo przyciągnął z kolei uwagę Lio i innych samotników, i nasz stół pomału się zapełnił.

Dath był uroczo bezpośrednim dzieciakiem i miał cudowną zdolność zadawania nawet najbardziej podstawowych pytań bez cienia zażenowania. Próbowałem udzielać mu odpowiedzi w podobnym duchu.

— Wiesz, że sam jestem slogiem, kuzynie — powiedziałem. — Różnica między nami i slogami nie polega na tym, że my jesteśmy mądrzejsi. To nie ulega wątpliwości.

Ten temat wypłynął w naszej dyskusji, kiedy ludzie przy stole jedli, pili, rozmawiali i śpiewali już dostatecznie długo, aby ten brak różnic rzeczywiście stał się oczywisty. Dath, którego rozum szczęśliwie przetrwał nieszczęścia wieku dziecięcego, zdążył już to zaobserwować; widziałem to po jego minie. Zadał więc pytanie, po co budujemy mury i tworzymy podział na intramuros i extramuros?

Orolo musiał coś usłyszeć, bo odwrócił się i spojrzał na niego ciekawie.

— Byłoby ci łatwiej to zrozumieć, gdybyś zobaczył matem punktowy — zauważył.

— A co to takiego?

— Są takie matemy, które mieszczą się w jednopokojowym mieszkaniu a całe ich wyposażenie stanowi elektryczny zegar wiszący i dobrze zaopatrzona biblioteczka. Mieszka w nim jeden deklarant, całkiem sam, bez szpilu i bez piszczka. Raz na kilka lat odwiedza go inkwizytor, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.

— Jaki to ma sens? — spytał Dath.

— To jest właśnie pytanie, nad którym chciałbym, żebyś się zastanowił — odparł Orolo i wrócił do przerwanej rozmowy z Jesrym.

Zniecierpliwiony Dath rozłożył ręce, a my z Arsibaltem parsknęliśmy śmiechem — chociaż wcale nie śmialiśmy się z niego.

— Właśnie w taki sposób ojciec Orolo odwala czarną robotę — wyjaśniłem.

— Dziś w nocy, zamiast spać, będziesz się przewracał z boku na bok i zastanawiał, co miał na myśli — uzupełnił Arsibalt.

— Może byście mi pomogli? — poprosił Dath. — Nie jestem przecież fraa!

— Co sprawia, że ktoś chce siedzieć zamknięty w pokoju i medytować? — zapytał Arsibalt. — Jakie trzeba mieć cechy charakteru, żeby uznać, że w ten sposób warto przeżyć życie?

— Nie wiem. Może oni są nieśmiali? Albo się boją otwartej przestrzeni?

— Agorafobia to nie jest dobra odpowiedź — burknął Arsibalt.

— Pomyśl, co by było, gdyby miejsca, które odwiedzasz pracując, i problemy, z którymi się stykasz, okazały się ciekawsze od otaczającego cię świata? — podsunąłem.

— Nooo…

— Można powiedzieć, że różnica między nami i wami polega na tym, że my zostaliśmy zarażeni wizją… innego świata.

Chciałem początkowo powiedzieć „wyższego” lub „lepszego”, ale ostatecznie poprzestałem na „innym”.

— Nie podoba mi się ta metafora z zarażeniem — zaczął Arsibalt po orthyjsku, ale szturchnąłem go kolanem pod stołem.

— Tak jakby… innej planety? — spytał Dath.

— Ciekawe porównanie — przyznałem. — Większość z nas nie nazwałaby go „inną planetą” w takim sensie, jak przedstawiają to szpile fantastyczne. To może być przyszłość naszego świata. Albo wszechświat równoległy, do którego nie możemy się przedostać. Albo po prostu fantasmagoria. Ale bez względu na to, co to jest, żyje w naszych sercach i ze wszystkich sił staramy się tam dotrzeć.

— Jak ten świat wygląda?

Zza moich pleców doleciała melodyjka z czyjegoś piszczka. Nie była specjalnie głośna, ale miała w sobie coś takiego, że przez chwilę nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.

— Tego na pewno w nim nie ma — odparłem.

Sygnał rozbrzmiewał już dłuższą chwilę, zanim obejrzałem się przez ramię. W promieniu dwudziestu stóp wszyscy wpatrywali się w starszego brata Jesry’ego, który rozpaczliwie obmacywał ubranie w poszukiwaniu kieszeni zawierającej piszczek, aż w końcu wyjął go i uciszył, po czym wstał (jakby do tej pory nie dość zwrócił na siebie uwagę) i głośno się przedstawił.

— Tak, doktorze Grane? — ciągnął, wpatrując się w przestrzeń niczym jakiś święty mąż. — Rozumiem… Tak, rozumiem. Czy mogą się przenosić na ludzi? Naprawdę?! Ja tylko żartowałem, doktorze. Po czym można poznać, że do tego doszło?

Ludzie wrócili do jedzenia, ale rozmowa się nie kleiła: głośne wypowiedzi brata Jesry’ego poważnie utrudniały konwersację.

Arsibalt odchrząknął — w taki sposób, jak tylko Arsibalt potrafił: brzmiało to, jakby nadchodził koniec świata.