— Pierwotnie były cztery — odparł Arsibalt. — Nazwa została.
Ojciec Jesry’ego rozluźnił się trochę, myśląc, że nieprzewidziana przerwa na tym się zakończy — ale ona dopiero się zaczynała.
— Co to jest Nowy Antybaz? — zainteresował się Lio.
Brat Jesry’ego próbował go uciszyć, ale ku mojemu zdumieniu sam Jesry się za nim wstawił:
— My nie kazaliśmy ci siedzieć cicho, kiedy pokrzykiwałeś o tych waszych larwach.
— Właśnie że kazaliście.
— To pewnie eufemistyczne określenie jakiegoś nowego pomysłu Niebiańskiego Strażnika — powiedziałem, zwracając się do Lio i ściągając na siebie prawdziwą lawinę gniewnych szeptów.
Ojciec Jesry’ego westchnął, jakby w ten sposób mógł się wznieść ponad nasze spory, i przyłożył stuloną dłoń do ucha. Ale było już za późno: zdążyliśmy zasadzić szybko rozgałęziające się drzewo argumentów i kontrargumentów. Burmistrz rozwodził się nad urodą naszego zegara, majestatycznością tumu, cudownym śpiewem naszych fraa i suur. Nie powiedziałby nic, co nie ociekałoby słodyczą, ale mnie i tak ciarki przechodziły po plecach, jakby właśnie namawiał wszystkich swoich wyborców, żeby zgromadzili się pod bramą naszego matemu z butelkami benzyny w rękach. Spór Jesry’ego z bratem przerodził się w sporadyczną wymianę ognia nad stołem, powstrzymywaną przez gniewne spojrzenia i łapanie za łokcie ze strony rozdrażnionych kobiet, które bez słowa sformowały siły rozjemcze. Brat Jesry’ego uznał, że wdając się w rozważania o liczbie tetrarchii i dzieląc włos na czworo, wyszliśmy na marnych pedantów, na co Jesry poinformował go, że przedstawiona przez niego ikonografia narodziła się przed powstaniem miasta-państwa Ethras.
Lio gdzieś zniknął — dyskretnie i po cichu; musiał się tej sztuczki nauczyć z któregoś podręcznika drogi dzwoneczków. Nie znosił wszelkich konfliktów, co było zdumiewające u człowieka, który tyle czasu poświęcał na naukę walki.
Odczekałem, aż zabrzmi dzwon zapowiadający powitanie kolektantów, po czym wstałem od stołu i odszedłem, kiedy wszyscy zaczęli klaskać. Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Zgodnie z tradycją wraz ze zbliżaniem się świtu i chwili zamknięcia bram malał animusz bawiących się gości, rosło zaś tempo sprzątania ze stołów, nie musiałem się więc obawiać, że przegapię coś ważnego.
Łąkę oświetlał jesienny księżyc w pełni. Jego promienie przenikały przez poły namiotu, który — kiedy odwróciłem się i spojrzałem na niego od zewnątrz — sam przywodził na myśl olbrzymi księżyc koloru słomy, na wpół zatopiony w mrocznym morzu. Na jego tle rozpoznałem sylwetkę Lio, poruszającego się dziwacznym, jakby tanecznym krokiem, niebędącym u niego niczym niezwykłym. Jednym końcem zawoju owinął sobie skromnie lędźwie, za to z drugim wyczyniał prawdziwe cuda: wystrzeliwał go do przodu jak mydliny z kubła, czekał, aż powoli opadnie na ziemię, a po chwili ściągał go i zbierał w dłoni; to samo ćwiczył wcześniej przed posągiem saunty Frogi. Widok był dziwnie fascynujący, a ja nie byłem jedynym widzem: wokół Lio zebrało się już paru gości. Czterech. Barczyści mężczyźni w identycznych bluzach. Z numerami na plecach.
Lio zarzucił zawój na głowę numeru 86, upodabniając go do ducha. Materiał miotał się i falował gwałtownie, gdy ofiara próbowała się z niego wyplątać, ale owinięta tkaniną głowa tkwiła nieruchomo, stanowiąc doskonały cel. Stopa Lio trafiła w nią bezbłędnie po perfekcyjnie wykonanym kopnięciu z wyskoku.
Zacząłem biec w ich stronę.
86 przewrócił się na plecy. Rozpędzony Lio spadł w tym samym miejscu: lądując na torsie przeciwnika, zamortyzował upadek i sprytnie odturlał się na bok. Przykucnął nisko jak pająk i wyszarpnął zawój. 79 skoczył na niego, ale Lio zszedł z linii ciosu, oplótł mu zawojem nogi i wstał gwałtownie, zabierając ze sobą kolana przeciwnika. 79 zanurkował głową w dół, nie zdążył podnieść — a właściwie opuścić — rąk na czas i zarył twarzą w ziemię. Przez ułamek sekundy po tym, jak Lio wyswobodził zawój, 79 trwał nieruchomo w pozycji do góry nogami, w rozkroku — dopóki Lio nie wyrżnął go łokciem w krocze i nie odwrócił się na spotkanie następnego wroga.
A był nim numer 23, który właśnie szarżował. Lio odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać — ale niezbyt szybko, tak że 23 go doganiał. Pech chciał, że stąpnął na zawój, ciągnący się za Lio po trawie. Zachwiał się i zgubił rytm i tak już niezbyt równego biegu. Lio wyczuł, co się dzieje (nie mogło być inaczej, skoro drugim końcem zawoju miał obwiązane krocze), okręcił się i szarpnął. 23 cudem nie stracił równowagi, ale słono za to zapłacił: potknął się i zgięty wpół poleciał naprzód, jakby chciał uderzyć Lio z byka. Lio wystawił nogę, położył mu rękę na potylicy i wykorzystując jego impet, przerzucił go przez kolano. 23 nie umiał upadać: wyrżnął barkiem o ziemię, odbił się i wylądował ciężko na grzbiecie. Wiedziałem, co go teraz czeka: Lio szykował się do zadania „śmiertelnego ciosu” prosto w odsłoniętą szyję — i wyprowadził go, ale w ostatniej chwili zatrzymał rękę (tak jak zawsze to robił, bawiąc się ze mną), zamiast zmiażdżyć przeciwnikowi tchawicę.
Został jeszcze jeden — dosłownie „jeden”, bo z ogromną jedynką na plecach. I z ręką na temblaku. Drugą, sprawną ręką grzebał gorączkowo w kieszeniach leżącego na ziemi 86. Kiedy w końcu znalazł to, czego szukał, wstał i wycelował w naszą stronę coś, co moim zdaniem wyglądało jak pistolet.
Klamra na jego kręgosłupie eksplodowała światłem, błyskając na przemian czerwono i niebiesko. Z jego ust dobyło się pospolite przekleństwo. Wypuścił broń z ręki i osunął się na ziemię: wszystkie mięśnie w jego ciele zwiotczały w tym samym momencie, kiedy impuls z klamry zakłócił ich funkcjonowanie. Czterej napastnicy leżeli na ziemi, na łące panowała cisza zakłócana tylko żałobnym zawodzeniem ich piszczków.
Niedaleko od nas ktoś zaczął klaskać. Jeden człowiek. Domyśliłem się, że to jakiś slog, który za dużo wypił, ale spojrzawszy w jego kierunku, ze zdumieniem stwierdziłem, że ma na sobie regularny zawój z kapturem. Pokrzykiwał starorthyjskie słowo oznaczające „hurra!”, „dobra robota!”, „świetnie!”.
Zacząłem pomału przesuwać się w jego stronę.
— Mam nadzieję, że jesteś zalany w pestkę! — zawołałem. — Bo jeśli nie, to musisz być po prostu głupi. Mogłeś zginąć. Zresztą nawet jeśli taki z ciebie tuman, to nie mogłeś chyba nie zauważyć, że kręci się tu dwójka inkwizytorów.
Nieznajomy odrzucił kaptur. Rozpoznałem Varaksa z Inkwizycji.
Nie wiem, jaką miałem minę, ale wydaje mi się pewne, że Varax dawno już nie widział czegoś równie zabawnego — chociaż starał się nie dać tego po sobie poznać.
— Wyobrażenia ludzi na nasz temat nigdy nie przestają mnie zdumiewać — powiedział. — Podobnie jak ich pomysły na to, co nas sprowadza. Ale to nieważne, zapomnijmy o tym. — Przeniósł wzrok na wierzchołek praesidium. — Są ważniejsze sprawy niż młody fraa z odległej pustelni saunta Edhara, ćwiczący dron na miejscowych opryszkach. Na Boga…
Śmiesznie to zabrzmiało, bo mało kto z nas wierzył w Boga, a Varax z pewnością na takiego wierzącego nie wyglądał. Nie mogłem jednak wykluczyć, że w ten właśnie sposób przeklinają mieszkańcy kosmopolitycznych ośrodków, dla których nasz koncent jest „odległą pustelnią”.
— Na Boga — powtórzył. — Podnieś głowę. Spójrz w dal. Nie bój się myśleć, tak jak nie bałeś się dziś rano. I tak jak nie bał się twój przyjaciel, kiedy postanowił zaatakować czterech silniejszych od siebie przeciwników.