I zająłem się Księgą.
Biorąc pod uwagę, że jedynym celem jej istnienia było karanie czytelników, im mniej o niej powiem, tym lepiej. Czytanie jej, kopiowanie i uczenie się na pamięć było wyrafinowaną torturą.
W koncencie — jak w każdym ludzkim osiedlu — nie brakowało żmudnych i niewdzięcznych obowiązków: ktoś musiał plewić chwasty, grzebać się w ściekach, obierać ziemniaki, zarzynać zwierzęta. W społeczeństwie doskonałym robilibyśmy wszystko na zmianę; w praktyce podziałem pracy rządził określony kodeks postępowania, za którego złamanie Regulatorka przydzielała najpaskudniejsze zajęcia. Ten system sprawdzał się całkiem nieźle. Kiedy człowiekowi przyszło przepychać zatkaną latrynę, bo wcześniej za dużo wypił w refektarzu, miał zepsuty dzień — ale fakty były bezlitosne: latryny były nam potrzebne, czasem się zapychały, a wtedy jakiś fraa lub jakaś suur musieli je wyczyścić, bo przecież nie mogliśmy wezwać hydraulika z extramuros. Z takiej kary można więc było od biedy czerpać satysfakcję, bo nie ulegało wątpliwości, że jest potrzebna.
Za to Księga nie miała za grosz sensu — i dlatego uchodziła za najgorszą, najbardziej przerażającą formę pokuty. Zawierała dwanaście rozdziałów, ułożonych w podobny sposób jak skala używana do mierzenia siły trzęsień ziemi, czyli w porządku wykładniczym: na przykład rozdział szósty był dziesięć razy gorszy od piątego i tak dalej. Pierwszy rozdział to była kaszka z mleczkiem; na studiowanie go skazywano nieposłuszne dzieciaki, którym zajmowało to zwykle nie więcej niż godzinę albo dwie. Rozdział drugi groził całą dobą odsiadki, chociaż szanujący się awanturnik powinien się z nim uwinąć w ciągu dnia i noc mieć wolną. Pięć rozdziałów oznaczało kilka tygodni wyjętych z życiorysu. Od każdego wyroku skazującego na rozdział szósty i dalsze przysługiwało odwołanie do Prymasa, a następnie do Inkwizycji. Pełne dwanaście rozdziałów oznaczało dożywocie w odosobnieniu. Przez trzy tysiące sześćset dziewięćdziesiąt lat tylko trzech deklarantów przeczytało całą Księgę. Wszyscy trzej przypłacili to nieuleczalnym obłędem.
Począwszy od szóstego rozdziału, kara mogła trwać całe lata i wielu wolało odejść z koncentu niż się jej poddać. Ci, którzy zostali, po wyroku stawali się inni: wyciszeni, zgaszeni, jakby się skurczyli. Może to się wydać niewiarygodne, jeśli wziąć pod uwagę, że kara polegała po prostu na przepisaniu wskazanych rozdziałów, nauczeniu się ich na pamięć, a następnie odpowiedzeniu na pytania zadawane przez grono hierarchów. Kłopot w tym, że zawartość Księgi uzupełniano i doskonalono na przestrzeni dziejów w taki sposób, aby była kompletnie nielogiczna, otumaniająca i pozbawiona sensu. Na początku lektury było to oczywiste, w miarę pokonywania kolejnych rozdziałów efekt ten uzyskiwano w coraz subtelniejszy sposób. Księga była jak labirynt bez wyjścia, jak równanie, które po tygodniach mitręgi redukuje się do postaci 2 = 3. Rozdział pierwszy miał jedną stronę i zawierał wierszyki dla dzieci, przetykane wymyślonymi słowami, prawie się rymującymi — ale tylko prawie. W rozdziale czwartym pięć bitych stron zajmowały kolejne cyfry liczby pi. Później nie było już w Księdze żadnej przypadkowości, ponieważ nauczenie się na pamięć naprawdę przypadkowej treści nie jest niczym trudnym, wystarczy znać parę sztuczek — a każdy, kto przebrnął przez czwarty rozdział, miał te sztuczki w małym palcu. Znacznie więcej kłopotów sprawiały teksty, które wydawały się w miarę sensowne, ale takimi nie były; cechowała je pewna wewnętrzna logika, rozmywająca się gdzieś po drodze. W świecie matemowym takie opracowania same od czasu do czasu wypływały, a przecież nie każdy ich autor mógł uchodzić za saunta. Ich twórców upokarzano i odrzucano, a same teksty padały łupem Inkwizycji. Jeżeli okazały się wystarczająco okropne, inkwizytorzy szlifowali je, dopracowywali i włączali do nowych wydań Księgi. Chcąc zasłużyć na wypuszczenie z celi, należało sobie przyswoić zalecone rozdziały równie gruntownie, jak student mechaniki kwantowej opanowuje teorię grup. Największą karą była świadomość, że cały włożony w studiowanie Księgi wysiłek idzie na podtruwanie organizmu intelektualnym jadem, który sączy się w głąb mózgu. Trudno sobie wyobrazić podobne upokorzenie. Po dwóch tygodniach spędzonych nad rozdziałem piątym doskonale rozumiałem, że skazaniec odsiadujący karę na przykład dziewięciu rozdziałów nie miał prawa zachować pełni władz umysłowych.
Dość jednak o Księdze. Zadawałem sobie inne pytanie, ciekawsze: dlaczego się tu znalazłem? Wyglądało na to, że suur Trestanas chciała mnie usunąć ze społeczności do czasu, aż inkwizytorzy sobie pójdą. Trzy rozdziały by nie wystarczyły; cztery może tak, ale na wszelki wypadek zadała mi pięć, gdybym okazał się jednym z tych szczęściarzy, którzy mają dryg do zapamiętywania cyfr.
Codziennie rano budził mnie poranny ryt, w którym brała udział tylko garstka deklarantów, największych miłośników wszelkich uroczystości. Wstawałem, ściągałem zawój z siennika (jedynego sprzętu w całej celi) i ubierałem się. Sikałem do dziury w podłodze, myłem się w kamiennej misie z zimną wodą, jadłem chleb, piłem mleko, wystawiałem puste naczynia obok drzwi, siadałem na posadzce i układałem na sienniku Księgę, pióro, butelkę atramentu i kilka arkuszy. Sfery używałem jako podpórki pod łokieć. Pracowałem trzy godziny, a potem aż do certyfiku znajdowałem sobie inne zajęcie, żeby odświeżyć umysł. Przez cały czas, kiedy Lio, Jesry i Arsibalt nakręcali zegar, robiłem pompki, przysiady i wypady. Na skutek mojej nieobecności zespół pracował ciężej i moi towarzysze nabierali sił; nie chciałem pozostać w tyle.
Musieli się jakoś wywiedzieć, w której celi siedzę, bo po certyfiku przychodzili zjeść drugie śniadanie na łące pod moim oknem. Nie ważyli się spojrzeć w moją stronę ani mi pomachać (Trestanas pewnie cały czas czyhała na taki błąd), ale zawsze zaczynali posiłek od spełnienia toastu piwem. Rozumiałem, o co chodzi.
Atramentu i arkuszy miałem pod dostatkiem, więc zabrałem się do spisywania relacji, którą w tej chwili czytacie. Zaczęła mnie prześladować myśl o tym, że wydarzenia ostatnich kilku tygodni przenika jakiś wspólny wątek, na razie uchodzący mojej uwagi, ale złożyłem to na karb zmian w moim umyśle wywołanych samotnością i obcowaniem z Księgą.
Któregoś dnia, mniej więcej dwa tygodnie po rozpoczęciu pokuty, moją poranną rutynę zburzyły niecodzienne dźwięki dzwonów. Przez wejściowy ostrołuk widziałem pęk sznurów biegnący z balkonu dzwonniczek do karylionu. Przeszedłem na drugą stronę siennika i stanąłem plecami do okna, aby swobodnie obserwować ruchy sznurów. Wszyscy deklaranci powinni umieć rozszyfrować zmiany, ale ja nigdy nie byłem w tym najlepszy: dźwięki mi się zlewały, nie potrafiłem wyłowić w nich żadnego porządku i z doświadczenia wiedziałem, że do dekodowania zmian bardziej przydadzą mi się oczy niż uszy. Śledziłem ruchy sznurów, obserwowałem ich współzależności i po minucie czy dwóch bez niczyjej pomocy rozpoznałem wezwanie na kwalifik. Ktoś z mojego rocznika miał zostać przyjęty do zakonu.
Od wydzwonienia zmian do rozpoczęcia rytu upłynęło pół godziny, a dopiero po dalszej półgodzinie (wypełnionej śpiewami) usłyszałem, jak Statho wypowiada imię Jesry’ego. Następnie został odśpiewany Kantyk Przygarnięcia; głosy były mocne i pełne energii, ale harmonia trochę szwankowała, po czym poznałem, że o Jesry’ego upomnieli się edharczycy. Przez cały ten czas nie bardzo mogłem się skoncentrować na Księdze, a i potem niewiele zrobiłem, zanim przyszła pora certyfiku.