Właśnie. Musieli tkwić na dole do końca.
Ja zaś miałem swobodę ruchu, przynajmniej przez krótki czas — bylebym przed powrotem Regulatorki i jej ludzi wrócił do celi. I tak będę miał kłopoty, ponieważ opuściłem voco, więc może już lepiej narazić się czymś, o czym będzie się mówić w refektarzu przez następne pięćdziesiąt lat?
Ćwiczenia, które uprawiałem w trosce o swoją formę, miały mi się teraz opłacić. Przeskakując po trzy stopnie, wbiegłem po schodach, prowadzących przez dziedziniec kwatery Protektora do dolnej części chronotchłani. Tu musiałem zwolnić, żeby nie hałasować na metalowych schodkach, ale miałem przynajmniej widok na dół i mogłem bez przeszkód śledzić rozwój wydarzeń. Nie zauważyłem żadnej zmiany, ale z głębi prezbiterium płynęły nowe dźwięki: to setnicy śpiewali odchodzącemu bratu hymn żałobno-pożegnalny. Długo się rozkręcali, bo nikt nie znał hymnu na pamięć i musieli sięgnąć do rzadko używanych psałterzy, znaleźć stosowny fragment i wciągnąć się w pięciogłosową harmonię pieśni. Zanim głosy zaczęły współbrzmieć jak należy i hymn nabrał kształtów, znalazłem się już w połowie drogi do gwiezdnego kręgu: wgramoliłem się za tarcze zegara, starając się zachować zimną krew i naśladować ruchy Lio, żeby nie plątać się w zawoju. Hymn przyprawiał mnie o gęsią skórkę; niósł większy ładunek emocjonalny niż pieśni, które śpiewaliśmy na pogrzebach. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, kim jest fraa Paphlagon, jak wygląda i czym się zajmuje — ale śpiewacy go znali i siła ich muzyki polegała także na tym, że udzielały mi się ich uczucia. Biorąc zaś pod uwagę, że obaj z fraa Paphlagonem zapuszczaliśmy się — w pewnym sensie — na nieznane terytorium, może nawet czułem się trochę podobnie jak on?
Tuż nad głową miałem w tej chwili podłogę gwiezdnego kręgu: znalazłem się pod samą kopułą przykrywającą praesidium i podpierającą wszystko, co zbudowano na górze. Przebijało ją kilka wałów napędzających teleskopy. Wokół największego z nich wiły się spiralne schody. Wbiegłem po nich i położyłem dłoń na klamce drzwi. Jeszcze raz zerknąłem w dół, żeby sprawdzić, jak przebiega ryt. Otworzyły się drzwi w ekranie oddzielającym prezbiterium od nawy centenarystów, a kiedy fraa Paphlagon przez nie przeszedł, zamknęły się za jego plecami.
W tej samej chwili ja otworzyłem drzwi gwiezdnego kręgu — i aż się skuliłem, oślepiony powodzią dziennego światła. Na pewno ktoś to zauważy!
Spokojnie, upomniałem się w duchu. W prezbiterium były tylko cztery osoby, które mogły zwrócić na to uwagę, a wszystkie spojrzenia i tak spoczywały na fraa Paphlagonie.
Ostatni raz spojrzałem w dół i nagle dostrzegłem lukę w swoim rozumowaniu. Wszystkie oczy były zwrócone na Paphlagona — oprócz oczu samego Paphlagona! On akurat w tym momencie postanowił zadrzeć głowę i spojrzeć do góry. Właściwie czemu nie? Oglądał to ostatni raz. Na jego miejscu zachowałbym się tak samo.
Z tej odległości nie widziałem wyrazu jego twarzy, ale on z pewnością zobaczył snop światła wpadający przez uchylone drzwi. Zamarł, jakby się zamyślił, a potem opuścił głowę i przeniósł wzrok na Statha.
— Ja, fraa Paphlagon, odpowiadam na wezwanie — powiedział.
Był to pierwszy wers litanii, która miała potrwać następną minutę, może dwie.
Wymknąłem się do gwiezdnego kręgu i bezszelestnie zamknąłem za sobą drzwi.
Spodziewałem się zobaczyć na przyrządach warstewkę kurzu i ptasich odchodów; kiedy krąg był otwarty, fidowie Orola poświęcali sporo czasu na czyszczenie i polerowanie instrumentów. Ale wcale nie było tak źle, jak się obawiałem. Ktoś musiał dbać o sprzęt.
Wszedłem do laboratorium przez potrójne drzwi odcinające dopływ światła do wnętrza i zabrałem stamtąd tabliczkę fotomnemoniczną, wyczyszczoną i zapakowaną w ochronną koszulkę.
Jaki obraz powinienem na niej zarejestrować? Nie miałem pojęcia, co hierarchowie próbują ukryć przed naszym wzrokiem, nie wiedziałem więc, w którą stronę wycelować teleskop.
No, niezupełnie. Miałem pewne wyobrażenie o tym, czego mogę się spodziewać: ogromnej asteroidy pędzącej nam na spotkanie. Nie przychodziło mi do głowy nic innego, co usprawiedliwiałoby objęcie gwiezdnego kręgu kwarantanną, ale też niewiele mi to pomogło. Nie zarejestruję obrazu pędzącego przez kosmos kawałka skały, jeżeli nie skieruję Mithry i Mylaksa wprost na niego, tego zaś nie mogłem zrobić, nie znając dokładnych parametrów jego orbity. Nie mówiąc już o tym, że samo manipulowanie ogromnym teleskopem zwróciłoby w obecnej sytuacji powszechną uwagę.
Był jednak przyrząd, którego nie musiałem w żaden sposób naprowadzać: nieruchome Oko Clesthyry. Ledwie sobie o nim przypomniałem, puściłem się truchtem w stronę Pinakla.
Wspinając się po kręconych schodach, miałem aż nadto czasu na rozważenie wszelkich potencjalnych przyczyn niepowodzenia mojego planu. Prawdą było, że Oko Clesthyry widzi pół wszechświata, od horyzontu po horyzont. Oglądane przez nie pozornie nieruchome gwiazdy zakreślały łuki na tabliczkach mnemonicznych, ponieważ Arbre obracała się wokół osi. Szybko poruszające się obiekty kreśliły linie proste, ale ślad nawet dużej asteroidy byłby bardzo blady i niezbyt długi.
Zanim dotarłem na szczyt Pinakla, odsunąłem od siebie te wątpliwości. Nie miałem innego narzędzia niż Oko Clesthyry, musiałem po prostu spróbować. Później zanalizuję wyniki i zobaczymy.
Pod obiektywem znajdowała się szczelina, do której przyniesiona przeze mnie tabliczka idealnie pasowała. Złamałem pieczęć na ochronnej koszulce, wsunąłem palce do środka, podłożyłem je pod nieprzezroczysty spód tabliczki i ją wyjąłem. Wiatr wyrwał mi koszulkę z ręki i przylepił do ściany, na tyle wysoko, że nie mogłem jej dosięgnąć. Tabliczka była okrągła i jednolicie gładka, jak szklana płytka do szlifowania zwierciadeł teleskopu, tylko ciemniejsza, jakby odlana z obsydianu. Włączyłem funkcję zapisu. Najgłębsza warstwa tabliczki przybrała barwę słońca, czyli głównego w tej chwili źródła światła. Dopóki żaden obiektyw ani zwierciadło nie porządkowały padającego na nią światła, tabliczka nie była w stanie uformować i zarejestrować żadnego obrazu — ani bladego zimowego słońca na południowym niebie, ani wysokich lodowatych chmur na południu, ani mojej twarzy.
To się jednak miało za chwilę zmienić, dlatego zanim przeszedłem do następnego etapu, naciągnąłem zawój na głowę i uformowałem go w wydłużony tunel przed twarzą. Gdyby to zabezpieczenie naprawdę okazało się konieczne — czyli gdyby tabliczka miała kiedyś trafić w ręce Regulatorki — prawdopodobnie i tak odkryto by moją tożsamość, ale skoro już zamierzałem dopuścić się zabronionego czynu, czułem się zobowiązany zrobić to jak należy.
Wsunąłem tabliczkę w szczelinę pod Okiem, pchnąłem ją do oporu i zamknąłem klapkę zabezpieczającą przed kurzem. Od tego momentu miała rejestrować wszystko, co znajdzie się w polu widzenia rybiego oka, nie wyłączając mojej umykającej postaci w zawoju, dopóki się nie zapełni, co przy jej obecnych ustawieniach powinno potrwać około dwóch miesięcy.
Po tym czasie powinienem po nią wrócić — ale to już był drobiazg, którym nie zamierzałem się w tej chwili przejmować.
Kiedy pogrążony w takich myślach schodziłem z Pinakla, coś dużego, szybkiego i głośno terkoczącego zamajaczyło mi na tle skalnego gniazda milenarystów. Śmiertelnie mnie przeraziło. Znajdowało się w odległości tysiąca stóp ode mnie, ale zaskoczyło mnie jak niespodziewanie wymierzony policzek. Śledząc wzrokiem ruch nieznanego obiektu, straciłem równowagę i musiałem przykucnąć, żeby nie spaść z pozbawionych poręczy schodów. Był to aeroplan z zainstalowanymi na skrzydłach obrotowymi silnikami, które pozwalały mu się zmienić w dwuwirnikowy helikopter. Zbliżając się, obniżył lot po łuku, jakby kierował się na tum, i wszedł w stromy ślizg, mający go zaprowadzić na plac przed Bramą Dzienną. Nie widziałem jej z miejsca, w którym się zatrzymałem, wstałem więc ostrożnie, zbiegłem do stóp Pinakla i puściłem się biegiem na drugą stronę gwiezdnego kręgu. Kiedy dotarło do mnie, że za chwilę rzucę się z dachu praesidium w dół, na co nie miałem już ochoty, dałem po hamulcach, wykręciłem w stronę jednego z megalitów i zaparłem się o niego rękami, przyjmując na nie impet zderzenia. Wyjrzawszy zza rogu megalitu, zdążyłem jeszcze dostrzec aeroplan lądujący na placu. Wirniki miał obrócone ku górze. Podmuch powietrza kreślił wzory na powierzchni stawu i rozchlapywał strugi wody z fontann.